REKLAMA

W świecie Lohengrina panują bardzo określone zasady: rozmowa z Piotrem Beczałą

Piotr Beczała kreuje tytułową rolę w „Lohengrinie” w Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Słynny polski tenor opowiada ORFEO o swojej interpretacji tajemniczego rycerza i baśniowości inscenizacji, której transmisję będzie można obejrzeć w polskich kinach już w najbliższą sobotę 18 marca.

Tomasz Pasternak: 26 lutego zaśpiewał Pan tytułową rolę w nowej produkcji „Lohengrina” Ryszarda Wagnera w Metropolitan Opera, realizacji baśniowej i magicznej. Ale Pana bohater jest jakby bardziej współczesny, przybywa z innej rzeczywistości. Kim jest dla Pana postać Rycerza – Łabędzia?

Piotr Beczała: Lohengrin jest przybyszem z innego świata. W tej inscenizacji jest to wyraźnie podkreślone. Prostota jego ubioru, w porównaniu do tego, jak odziani są inni bohaterowie, wskazuje na jego odrębność również wizualnie. To wysłannik z innego wymiaru. Jego zadaniem jest rozwiązanie problemu w świecie, w którym istnieje Elza, król Henryk i Ortruda z Telramundem. Pojawienie się Lohengrina u Wagnera to posłanie Rycerza, który swoją supermocą ma zażegnać narastające tam od dawna konflikty.

W Metropolitan Opera jest to przedstawione w formie baśni, w naszej inscenizacji w reżyserii François Girarda i scenografii Tima Yipa rozwiązania są ciekawe i logiczne. Wyglądam trochę jak urzędnik z korporacji. Ale przecież nie chodzi o to chodzi, by Lohengrin zawsze pojawiał się w srebrnej zbroi na wielkim łabędziu. Wszystko jest bardzo umowne i rzeczywiście realizatorzy wyraziście wyodrębnili moją postać.

Tamara Wilson (Elza) i Piotr Beczała (Lohengrin) w „Lohengrinie” Ryszarda Wagnera © Marty Sohl / Met Opera

Czy lubi Pan Lohengrina?

Oczywiście, lubię wszystkich kreowanych przez siebie bohaterów. Jestem wielbicielem tej postaci! Jest ona bardzo przywiązana do określonych reguł. Wśród strażników Graala (cokolwiek miało by to znaczyć i jakkolwiek można by to przedstawić) na Górze Monsalvat, czyli miejscu, z którego on przybywa, panują bardzo jasne zasady. I te same zasady towarzyszą całemu pobytowi Lohengrina w świecie Elzy. Niestety nie ma tu szczęśliwego zakończenia, Elza zadaje nieszczęsne pytanie i świat mojego bohatera się rozpada. Ale bardzo lubię tę rolę także dlatego, że jest wspaniale napisana, pomimo typowej dla Wagnera długości opery trwającej ponad pięć godzin. Najciekawsze śpiewanie tenor ma w trzecim akcie. Trzeba się zmierzyć także i z takim wyzwaniem.

Bierze Pan udział w pięknej, baśniowej realizacji. Wagner swobodnie adaptował legendy arturiańskie, osadzając je w świecie magii. Ale czy „Lohengrina” trzeba wystawiać jako baśń?

Oczywiście, że można wystawiać ten tytuł współcześnie. Problemy istnieją zawsze i wszędzie. Lohengrin to „rozwiązywacz konfliktów”, takie postacie są popularne nie tylko w operze, ale także w literaturze i kinie. To Rycerze Sprawiedliwości. Ale fakt, że treść bazuje na germańskich lub arturiańskich historiach, moim zdaniem nie ma kluczowego znaczenia. Można ograniczyć się wyłącznie do współczesnych symboli, czy elementów, jakimi dysponujemy dzisiaj.

Jednak baśniowość jest atrakcyjna wizualnie. Gdyby wszystko przenieść w czasy obecne, nie mielibyśmy tej plastycznej spektakularności. Szczególnie w naszym spektaklu jest wiele przepychu, mamy piękną scenografię i piękne projekcje, które podbudowują ekspresję muzyczną. To podoba się widzom. Trudno mi sobie wyobrazić inscenizację, w której wszystko byłoby uwspółcześnione, a bohaterowie chodziliby w jeansach i podkoszulkach. Czy ta opera byłaby wtedy tak atrakcyjna? Zwłaszcza, że jak wspomniałem, ma dość rozbudowaną formę…

Piotr Beczała w tytułowej roli w w „Lohengrinie” Ryszarda Wagnera © Marty Sohl / Met Opera

Przeczytałem w Pana fascynującej książce, że po raz pierwszy otrzymał Pan propozycję wykonania Lohengrina ponad dwadzieścia lat temu. Po tym, jak zaśpiewał Pan Tristana.

Z tym Tristanem to był oczywiście żart. To nie był Tristan Wagnera, to był Tristan Franka Martina, autora współczesnej opery pt. „Zaubertrank” (Czarodziejski napój). Ale faktycznie dostawałem wtedy mnóstwo propozycji ról wagnerowskich, głównie z teatrów włoskich i hiszpańskich. W recenzjach, po moim pierwszym Tristanie, czytano nazwisko i rolę. Bardzo szybko zostałem skojarzony z Wagnerem. Nigdy nie brałem tego poważnie i dopiero w 2012 roku zaczęły powstawać różne pomysły. Wielki wagnerowski dyrygent, Christian Thieleman wymyślił, że ja będę śpiewać Lohengrina. I po kilku latach do tego doprowadził. Ja się przed tym długo broniłem.

Christian Thielemann przekonywał Pana, że Lohengrin muzycznie znajduje się blisko operetki… I że ta partia jest bardziej liryczna niż bohaterska.

To był bardzo ważny argument, ponieważ zawsze, gdy biorę się za nową rolę i nowy gatunek muzyczny (Wagner był wtedy dla mnie zupełnie czymś nowym) muszę budować korelację na doświadczeniach z przeszłości. Thielemann tłumaczył mi, że ta muzyka ma wiele wspólnego z klasyczną operetką, taką jak Franz Lehár czy Emmerich Kálmán, miałem więc punkt zaczepienia, żeby zbudować dla siebie muzyczny świat Lohengrina.

Scena zbiorowa z „Lohengrina” Ryszarda Wagnera © Marty Sohl / Met Opera

Wokół wykonawstwa Wagnera narosło wiele mitów. Często uważa się, że tę muzykę powinny wykonywać wielkie, dramatyczne głosy. Tymczasem Lohengrin ma momenty wielkiego muzycznego liryzmu. Ta partia wymaga serca i belcanta.

Oczywiście w tej partyturze są momenty bardzo bohaterskie, ale nie jest to tutaj główny nurt wokalny. Dużo ważniejszy jest liryzm i umiejętność operowania frazą. Czuje się, że Wagner napisał Lohengrina dla tenora, który ma doświadczenie we włoskim czy francuskim repertuarze.

W swojej książce pisze Pan, a właściwie opowiada, że nie pociągają Pana role wagnerowskie. Czy coś, po kolejnym sukcesie w wagnerowskiej partii Lohengrina się zmieniło?

Jestem pragmatykiem. Typowe role wagnerowskie, takie jak Tristan, Zygmunt czy Zygfryd w ogóle nie wchodzą w grę, to dla mnie inny świat muzyczny. Musiałbym z dużej części repertuaru zrezygnować, aby podołać tym zadaniom. Kocham włoską, francuską i słowiańską muzykę. Muszę zachować zdrowy rozsądek i zdrowe proporcje w moim repertuarze. Dlatego ewentualnie, co podkreślam, moje możliwości rozwoju w tym kierunku mogą dotyczyć Parsifala lub Waltera von Stolzinga ze „Śpiewaków norymberskich”. Ale to i tak jest na razie w dalekich planach.

Günther Groissböck (Król Henryk) i Piotr Beczała w tytułowej roli „Lohengrinie” Ryszarda Wagnera © Marty Sohl / Met Opera
Günther Groissböck (Król Henryk) i Piotr Beczała w tytułowej roli „Lohengrinie” Ryszarda Wagnera © Marty Sohl / Met Opera

Jest Pan pierwszym laureatem „Złotej Muszki” – Nagrody im. Bogusława Kaczyńskiego, którą uhonorowano Pana w Łańcucie w 2019 roku. Czym jest dla Pana ta Nagroda?

Zacząłem interesować się operą, gdy Bogusław Kaczyński prowadził swoje programy. Bogusław Kaczyński był jednym z niewielu, a na pewno najważniejszym propagatorem muzyki klasycznej w Polsce. Oglądałem jego występ, słuchałem jego audycji, czytałem jego książki. Ale tak się złożyło, że dosyć szybko wyjechałem z kraju, na początku lat 90., i nie zawsze mogłem na bieżąco śledzić jego działalność. Choć wszędzie, gdzie byliśmy, zawsze mieliśmy polską telewizję.

To była bezdyskusyjnie wielka postać. Można porównać go do Augusta Everdinga w Niemczech czy do Marcela Prawego w Austrii. Takie osobowości były zawsze bardzo potrzebne i cenne w świecie operowym.

A „Złota Muszka”, wspaniała dla mnie nagroda, stoi u nas w domu w Wiedniu, bardzo się z niej cieszę, tym bardziej, że byłem jej pierwszym laureatem. To potwierdzenie dla mnie, że to co robię ma sens i jest dostrzegane również w polskim środowisku muzycznym.

Bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę. I do zobaczenia podczas transmisji.

Ja też dziękuję. To bardzo atrakcyjny wizualnie spektakl i mam nadzieję, że będzie się Państwu podobał.

reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img
reklamaspot_img

Również popularne