REKLAMA

Isadora Duncan: skandalistka i matka tańca nowoczesnego

„Gdy ludzie pytają mnie, kiedy zaczęłam tańczyć, odpowiadam: w łonie matki, prawdopodobnie dzięki ostrygom i szampanowi, które są pokarmem Afrodyty” – tak wspomina w autobiografii „Moje życie Isadora Duncan” – sławna na cały świat amerykańska tancerka. Naprawdę nazywała się Dora Ángela Duncan. Wychowywała się w biednym domu, bez ojca, z dwójką rodzeństwa. Matka, nauczycielka muzyki, wpajała dzieciom miłość do sztuki. Wieczorami siadała przy fortepianie i grała kompozycje Beethovena, Schumanna, Schuberta, Mozarta, Chopina, a także czytała na głos Szekspira, Shelleya, Keatsa czy Burnsa. „Matce zawdzięczam, że w dzieciństwie nasze życie było przepojone muzyką i poezją” – napisała Isadora. To od niej przejęła uwielbienie dla kultury klasycznej. Greckie rzeźby i obrazy Botticellego stały się dla egzaltowanej dziewczyny inspiracją dla własnej wizji tańca, całkowicie odmiennej od tradycyjnego baletu.

Już jako 6–latka założyła domową „szkołę taneczną”, w której mama przygrywała dzieciom na pianinie, a Isadora pokazywała „powiew ramion”. Mając 10 lat oznajmiła matce, że przerywa swoją naukę w szkole. Upięła włosy w koczek, aby wyglądać poważniej – na 16 lat – i zapowiedziała, że teraz będzie zarabiać pieniądze, ucząc tańczyć. Na lekcje przychodziły małe dziewczynki z sąsiedztwa, a ich rodzice płacili jej za naukę. Pojawienie się ojca, którego nie znała nawet z opowiadań matki, sprawiło, że na krótki okres poprawiła się ich sytuacja materialna i przenieśli się do dużego domu z obszernym salonem, kortem tenisowym, stodołą i wiatrakiem. W stodole jej brat Augustyn otworzył teatr, gdzie rodzeństwo mogło prezentować widzom swoje talenty. Idylla nie trwała jednak zbyt długo. Kolejny raz przenoszą się, tym razem do Nowego Jorku, ale i tu szczęście nie sprzyja tułającej się rodzinie. W hotelu Windsor, w którym rezydowali, wybucha pożar. Isadora wraz z matką i rodzeństwem zostaje na ulicy, bez dachu nad głową, bez bagaży, które również spłonęły w pożarze. W sytuacji, w jakiej się znaleźli, a dodatkowo wobec tak chłodnej publiczności jak pisze w swojej książce moim wielkim pragnieniem było znaleźć się w Londynie. Postanawia poszukać uznania dla swojej sztuki po drugiej stronie Atlantyku.

Kompilacja zdjęć Isadory Duncan

Londyn to początek nowego, burzliwego okresu w jej życiu. Zapraszana do salonów zamożnych dam z londyńskiej i paryskiej elity poznaje wiele osobistości ze świata artystycznego i zdobywa coraz większą popularność. Jej taniec, jakże odmienny od klasycznego, narzucającego pewne ograniczenia, ma niepowtarzalny styl oparty na własnej filozofii. Jej ruchy są powolne i płynne, obdarzone maksymalną ekspresją emocjonalną, jak gdyby pozwoliła kołyszącym się falom zawładnąć swoim ciałem. Odrzuca klasyczną białą spódniczkę baletową (paczkę tutu) i baletki, a także mocno spięte w koczek włosy. Nie chce, aby cokolwiek krępowało jej artystyczną ekspresję. Tańczy przyodziana jedynie w zwiewną grecką tunikę, boso i z rozpuszczonymi włosami, w które często wpina czerwone kwiaty. Jako pierwsza tancerka pokazuje się na scenie ubrana tylko w obcisły trykot, odważnie eksponując nagie ramiona i nogi. Jej ciało, tańcząc na tle niebieskich draperii, wykonuje serpentynowe ruchy, taniec wykreowany wcześniej przez Loïe Fuller, a do perfekcji doprowadzony przez Isadorę Duncan. Jej styl tańca jest improwizacją na scenie, odzwierciedleniem uczuć. Ośmieliła się zerwać ze sztywnością tańca klasycznego i pokazać bardziej autentyczne ruchy.

Szybko staje się modna i podziwiana w całej Europie, nie wyłączając Rosji uchodzącej za ostoję baletu klasycznego. Do kręgu jej przyjaciół zaliczali się wybitni choreografowie Sergiusz Diagilew i Michaił Fokin, reformator teatru Konstantin Stanisławski oraz pisarze George Bernard Shaw i Francis Scott Fitzgerald.

„Lekka jak tchnienie, szybka jak fala, lotna i zwiewna” – tak o Isadorze Duncan pisała berlińska prasa. Berlińczyków zaszokowała nie tylko pełnym ekspresji, łamiącym konwencje baletu klasycznego tańcem, ale i nowoczesnym wizerunkiem, który zapewnił jej miejsce w historii tańca i… sztuki – stwierdza Monika Nowakowska w swoim artykule o Duncan. Amerykańska tancerka święci triumfy na europejskich scenach. Jest uważana za twórczynię tańca współczesnego i jedną z najbardziej rewolucyjnych osobowości w świecie artystycznym.

Pomimo dużej popularności i podziwu dla jej sztuki Isadora nie jest szczęśliwa. W 1913 roku przeżywa tragedię. Jej dwoje małych dzieci (Deirde i Patrick), jedno z reżyserem teatralnym Gordonem Craigiem, drugie z Parisem Singerem (synem właściciela fabryki maszyn do szycia Isaaca Singera) ginie na skutek nieszczęśliwego wypadku. Samochód, w którym były dzieci razem z nianią, stoczył się ze wzgórza wprost do Sekwany. Wszyscy utonęli. To był jeden z najtrudniejszych momentów życia Isadory. Popada w depresję i na pewien okres czasu wycofuje się z życia towarzyskiego. Wyjeżdża z bratem i siostrą na Korfu, a następnie na włoskie wybrzeże, aby tam odzyskać spokój. Dość szybko nawiązuje romans z młodym Włochem, rzeźbiarzem Romano Romanellim. Owocem tego związku jest syn, trzecie dziecko, które niestety umiera zaraz po porodzie. Isadora, która tak bardzo pragnęła ponownie zostać matką, załamana po utracie dziecka postanawia opuścić Europę gdzie straciła troje dzieci.

Kupuje bilet na luksusowy statek Lusitania, aby wrócić do Ameryki. Jednak w ostatniej chwili, z obawy przed niepewną przyszłością finansową, zmienia datę wyjazdu, zamieniając bilet na tańszy rejs. Tym razem podjęta decyzja okazuje się zbawienna. 7 maja 1915 roku statek, którym miała wypłynąć, zostaje storpedowany przez niemiecki okręt podwodny. W tragedii ginie 1198 osób. Rodzima Ameryka nie okazuje jednak zrozumienia dla talentu i wdzięku Isadory. Uroda i umiejętności tancerki zawróciły natomiast w głowie Mercedes de Aoście, amerykańskiej poetce, z którą Duncan wdała się w krótkotrwały romans. Jej niespokojna dusza zapragnęła ponownych zmian. Teraz wyrusza na podbój Moskwy.

Isadora miała wielu partnerów, była zdeklarowaną biseksualistką. Wolna miłość była dla niej równie ważna jak wyzwolony taniec, jednoczenie była zagorzałą przeciwniczką instytucji małżeńskiej. Wytrwała w tym postanowieniu 32 lata, a potem wyszła za mąż za Siergieja Jesienina (młodszego o 18 lat) wybitnego rosyjskiego poetę, ale przy tym brutala i alkoholika. Przy okazji zakochała się również w hasłach bolszewików, stając się we własnym kraju persona non grata. Po ślubie z Siergiejem w 1922 roku Isadora szybko odkryła, że mąż nie jest jej wierny i często zagląda do kieliszka, a kiedy się upija, bije ją. Szybko przestał być aniołem i „złotym chłopcem”, jak go nazywała. Małżeństwo przetrwało zaledwie rok. Rozgoryczona, zawiedziona i już lekko starzejąca się tancerka traci na swojej atrakcyjności. Jej odwaga w stroju i formie tańca przestaje być już nowa i szokująca, a dodatkowo pojawiają się znacznie młodsze od niej tancerki, na przykład występująca topless piękna Josephine Baker. Zaczynają się też kłopoty finansowe.

Isadora Duncan i Siergiej Jesienin

14 września 1927 roku – to ostatni dzień jej burzliwego życia. Przebywa akurat na południu Francji, na zaproszenie znajomego, prawdopodobnie kochanka. Wybierają się właśnie na przejażdżkę sportowym kabrioletem marki Amilcar należącym do przystojnego Włocha Benoit Falchetto, zwanego „Bugattim”. Ta przejażdżka miała być ostatnią w życiu Duncan. Otulona jak zawsze zwiewnym szalem, który był stałym elementem jej garderoby Duncan nie przewidziała, że tym razem szal okaże się dla niej zabójczy. W pewnym momencie powiewający na wietrze materiał zaplątał się w tylne koło samochodu, co sprawiło, że szal gwałtownie zacisnął się na szyi Duncan i z wielką siłą wyrzucił ją z auta, powodując natychmiastową śmierć przez uduszenie.

Odeszła na zawsze tancerka, której życie było niewątpliwie połączeniem talentu, odwagi, a także buntu i tragedii. Jej życie, tak jak i jej śmierć, były niezwykłe. Pochowana została w Paryżu na słynnym cmentarzu Père-Lachaise.

Scena ORFEO przenosi się do Internetu

Gdyby żył Bogusław Kaczyński, mistrz słowa i wybitny popularyzator muzyki, 2 maja obchodzilibyśmy Jego 78 urodziny.

W dniach 24-26 kwietnia 2020 roku miał się odbyć Festiwal im. Bogusława Kaczyńskiego w Jego rodzinnym mieście Białej Podlaskiej. Z powodu pandemii koronawirusa trzydniowe wydarzenie zostało przesunięte na jesień. W związku z tym, że Scena Orfeo nie może spotkać się z melomanami, udostępniliśmy w Internecie 2 części widowiska Krzysztofa Korwina-Piotrowskiego i Anny Siwczyk „Wiedeń moich marzeń”, a także obszerne fragmenty spektaklu Marii Meyer „Ordonka. Miłość ci wszystko wybaczy” na nowym portalu muzycznym ORFEO www.orfeo.com.pl oraz na kanale Youtube Orfeo.TV.

„Wiedeń moich marzeń”, cz.I – widowisko operetkowe z muzyką Straussa i Lehara (78. urodziny Bogusława Kaczyńskiego). Soliści: Małgorzata Długosz, Anita Maszczyk, Joanna Trafas, Łukasz Gaj i Adam Sobierajski. Narrator: Krzysztof Korwin-Piotrowski. Śpiewakom towarzyszy Zespół Wokalno-Taneczny „ORFEUM”: Marta Dobrowolska-Rezinkin, Anna Jakiesz-Błasiak, Magdalena Marcinkowska-Łamacz, Katarzyna Wysłucha, Mikołaj Król, Przemysław Łamacz, Bogdan Szolc i Paweł Tyszkiewicz oraz soliści baletu Kamila Święcicka i Jurij Stesew. Gra Chopin University Chamber Orchestra pod dyrekcją szefa artystycznego Rafała Janiaka. Scenariusz i reżyseria: Krzysztof Korwin-Piotrowski, choreografia: Anna Siwczyk. Produkcja: Fundacja Orfeo im. Bogusława Kaczyńskiego w Warszawie. Nagranie z premiery na Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego w Hali Widowiskowo-Sportowej AWF w Białej Podlaskiej 29 września 2019 roku.
„Wiedeń moich marzeń”, cz.II z fragmentami “Zemsty Nietoperza” Johanna Straussa – widowisko operetkowe.
Soliści: Anita Maszczyk, Joanna Trafas, Adam Sobierajski i we fragmencie ostatniego utworu Łukasz Gaj. Narrator: Krzysztof Korwin-Piotrowski. Śpiewakom towarzyszy Zespół Wokalno-Taneczny “ORFEUM”: Marta Dobrowolska-Rezinkin, Anna Jakiesz-Błasiak, Magdalena Marcinkowska-Łamacz, Katarzyna Wysłucha, Mikołaj Król, Przemysław Łamacz, Bogdan Szolc i Paweł Tyszkiewicz oraz soliści baletu Kamila Święcicka i Jurij Stesew. Gra Chopin University Chamber Orchestra pod dyrekcją szefa artystycznego Rafała Janiaka. Scenariusz i reżyseria: Krzysztof Korwin-Piotrowski, choreografia: Anna Siwczyk. Produkcja: Fundacja Orfeo im. Bogusława Kaczyńskiego w Warszawie. Nagranie z premiery na Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego w Hali Widowiskowo-Sportowej AWF w Białej Podlaskiej 29 września 2019 roku.

„Wiedeń moich marzeń” to spektakl będący sentymentalną podróżą do cesarskiego Wiednia z czasów Franciszka Józefa i cesarzowej Sissi. Akcja rozpoczyna się i kończy w najsłynniejszym wiedeńskim parku Schönbrunn z pięknymi fontannami, pomnikami, drzewami i mnóstwem kwiatów. Park i pałac – letnia rezydencja Habsburgów należą do Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Publiczność może wysłuchać między innymi najpiękniejszych arii i duetów z takich dzieł muzyki klasycznej jak: „Zemsta nietoperza” i „Baron cygański” Johanna Straussa oraz „Wesoła wdówka”, „Cygańska miłość” i „Kraina uśmiechu” Franciszka Lehara.

Scenarzystą, reżyserem, narratorem i twórcą projekcji filmowych był Krzysztof Korwin-Piotrowski, dyrektor artystyczny Fundacji Orfeo im. Bogusława Kaczyńskiego w Warszawie oraz Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego w Białej Podlaskiej, a także redaktor naczelny nowego portalu muzycznego ORFEO.

Inspiracją dla „Wiednia moich marzeń” była wypowiedź Bogusława Kaczyńskiego z 2000 roku, opublikowana w „Kurierze Porannym”, a następnie w książce „Jak samotny szeryf”. Zapytany przez dziennikarkę, jaką epokę by wybrał, gdyby mógł się przenieść w inne czasy, słynny popularyzator muzyki powiedział: „Być może byłby to Wiedeń albo Paryż, albo Petersburg. Wiedeń to najbardziej muzykalne, roztańczone, rozśpiewane miasto ówczesnej Europy, gdzie mógłbym rozmawiać z Johannem Straussem i słuchać jego gry na czarodziejskich skrzypcach. Tam oglądałbym cesarza Franciszka Józefa i jego piękną żonę, którą ubóstwiam, pieszczotliwie przez poddanych nazywaną Sissi…”.

Widowisko odbywające się w ramach Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego zostało wyprodukowane przez Fundację Orfeo im. Bogusława Kaczyńskiego przy wsparciu Urzędu Miasta w Białej Podlaskiej, Bialskiego Centrum Kultury, mecenasów i sponsorów. Patronat nad wydarzeniem objął Prezydent Białej Podlaskiej Michał Litwiniuk. Kierownictwo muzyczne sprawował kompozytor operowy i dyrygent Rafał Janiak, a twórczynią choreografii była Anna Siwczyk. Przedstawienie oklaskiwało 2500 widzów.

Istvan Grabowski pisał w recenzji w tygodniku „Podlasiak”:

„Nie był to tradycyjny koncert estradowy, ale wciągająca akcja sceniczna, pulsująca muzyką, tańcem, śpiewem, fantastycznymi strojami z epoki i animacją filmową, przenoszącą słuchaczy do wiedeńskich oaz zieleni i kwiatów Schönbrunnoraz Stadtpark. Jeśli doda się do tego najpopularniejsze melodie operetkowe w wydaniu czołowych śpiewaków polskich scen muzycznych, otrzyma się miks skutecznie działający na zmysły kilkutysięcznego tłumu. Już po pierwszym wejściu Chopin University Chamber Orchestra pod dyrekcją Rafała Janiaka widownia poczuła się jak w krainie tysiąca i jednej nocy. Reżyser widowiska Krzysztof Korwin-Piotrowski zadbał o najdrobniejsze detale. Na tle fantastycznie grającej orkiestry pokazali się z najlepszej strony sopranistki i tenorzy. Wspomagał ich nieustannie 10-osobowy zespół wokalno-baletowy Orfeum, obecny na scenie i na widowni.”

Trzech operowych twardzieli w izolacji

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Jak Pan przyjął informację o tak długim terminie zamknięcia opery dla widzów?

Paweł Wolski, tenor: Na początku trochę z niedowierzaniem i nadzieją, że to będzie jednak chwila. Jak się później okazało niestety, nieco dłuższa.

Pavlo Tolstoy, tenor: Z wielkim smutkiem.

Janusz Lewandowski, bas-baryton: Bezpieczeństwo przede wszystkim. Jeśli sytuacja tego wymagała, trzeba się podporządkować.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Już długo jest Pan w domu. Jak udało się przeorganizować swoje życie, wywrócone przez przymusową izolację do góry nogami?

Paweł Wolski: To było dokładnie 11 marca. Na długo zapamiętam tę datę, dzień wcześniej miałem jeszcze próbę muzyczną do opery „Madama Butterfly”. Następnego dnia usłyszałem w Trójce komunikat o zamknięciu szkół i uczelni. Wiedziałem, co to oznacza, zamknięcie Opery było tylko kwestią czasu…

Janusz Lewandowski: Nie było to łatwe, ale można się przyzwyczaić. Jest trochę więcej czasu do zagospodarowania, zarówno na pracę, jak i trochę lenistwa.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Jak wygląda Pana dzień? Udaje się ćwiczyć w domu?

Paweł Wolski: Z tym jest największy kłopot. Niestety, w przypadku części instrumentów, do których należy również głos operowy, ze względu na ich dynamikę, ćwiczenie w warunkach domowych, jest uciążliwe, szczególnie, gdy ma się szacunek do swoich sąsiadów. Żeby uzyskać ten efekt, który widzowie usłyszą podczas spektaklu, potrzebne są niekiedy długie godziny pracy nad głosem. Problem rozwiązałaby willa, może być z basenem… (śmiech).

Janusz Lewandowski: Nie mam możliwości śpiewania w miejscu zamieszkania. Wielka płyta nie wybacza (śmiech).

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Sąsiedzi nie narzekają?

Paweł Wolski: Nie powinni mieć powodu do narzekania, ponieważ na co dzień ćwiczę w teatrze.

Pavlo Tolstoy: Co dzień taki sam „dzień świstaka”. Nie ćwiczę, bo nie chcę przeszkadzać sąsiadom.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Jak bardzo doskwiera izolacja? A może właśnie nie doskwiera, bo ten czas też można spędzić twórczo?

Paweł Wolski: Trochę tak, ponieważ w swojej pracy mam przede wszystkim kontakt z ludźmi, który jest moją siłą napędową i którego brakuje najbardziej. Na ten moment pozostaje tylko internet lub telefon, który czasami rozgrzany jest do czerwoności!

Pavlo Tolstoy: Izolacja doskwiera — chcę na scenę, na próby, do ludzi.

Janusz Lewandowski: Najbardziej dokucza ze względu na brak kontaktów z innymi ludźmi. Co do twórczej strony, można poszerzać swoją wiedzę i zainteresowania w zakresie zawodowym, jak i hobbystycznym.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Jak u Pana z samodyscypliną?

Paweł Wolski: Myślę, że nie najgorzej, pomimo wolnego czasu staram się nie odkładać rzeczy „na jutro”. Chociaż w tej chwili jeden dzień podobny jest do drugiego, na każdy wyznaczam sobie jakieś zawodowe wyzwania. Poza tym przed 7.00 nie ma kolejki w piekarni, więc problem porannego wstawania rozwiązał się sam.

Pavlo Tolstoy: Z samodyscypliną porządek.

Janusz Lewandowski: Bez problemu.

Janusz Lewandowski

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Czy ten czas wyzwolił u Pana pewną energię na przykład do szukania nowych inspiracji? Czy jest to okazja do zrobienia czegoś artystycznie nowego, innego?

Paweł Wolski: Energii na szczęcie nie brakowało i nie brakuje, ciężko ją tylko w tym momencie przełożyć na artystyczne plany. Naszym miejscem jest scena, która wiem, że na nas czeka, a my za nią tęsknimy i wierzymy, że za chwilę będziemy mogli na niej stanąć.

Janusz Lewandowski: Śledzenie streamingów teatrów operowych i oglądanie spektakli może być świetną okazją do poszukiwań artystycznych, jak i wyciągania wniosków dotyczących poszczególnych wykonań.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: A prywatnie, dzieje się coś nowego?

Paweł Wolski: Szkoła w domu. Syn jest w siódmej klasie, więc musieliśmy z żoną „na szybko” powtórzyć sobie materiał z trudniejszych przedmiotów, takich jak fizyka czy chemia.

Janusz Lewandowski: Prywatne niech pozostanie prywatnym (śmiech).

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Co Pan robi w wolnych chwilach? 

Paweł Wolski: Staram się wykorzystać czas do nadrobienia rzeczy, na które zwykle go brakuje, przede wszystkim porządek w nutach, który robię, mam wrażenie, od zawsze… Jest to także doskonała okazja, aby obejrzeć ciekawą operę czy koncert, których w tej chwili w internecie lub telewizji jest całe mnóstwo. Niedawno podziwiałem mojego ulubionego tenora Piotra Beczałę w wiedeńsko-warszawskiej odsłonie „Halki” w reżyserii Mariusza Trelińskiego.

Janusz Lewandowski: Aktywność fizyczna, eksperymenty kulinarne, lektura (dużo lektury).

Pavlo Tolstoy

Pavlo Tolstoy: W wolnych chwilach staram się wyjść na spacer, oglądam filmy, czytam wiadomości.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Każdy obecnie przeżywa chwile kryzysu. Jak sobie Pan z nim radzi?

Paweł Wolski: Ostatnim spektaklem, który udało się zagrać była bajka dla dzieci. W niej jako zegarmistrz mówiłem słowa: „czasu nie można zatrzymać..”. To prawda, zatrzymać się nie da, ale dzisiaj płynie on zupełnie inaczej. Wszystko zwolniło, w codziennych sprawach nie ma już takiego pośpiechu, jak zawsze. Ale jest za to chwila, żeby zadzwonić do przyjaciół, zapytać o zdrowie, spokojnie porozmawiać. Trzeba być dobrej myśli, problem mniej lub bardziej dotknął każdego z nas i musimy się w tej nowej sytuacji wspierać i sobie pomagać.

Pavlo Tolstoy: Jak na razie radzę sobie.

Janusz Lewandowski: Staram się o tym nie myśleć.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Bardzo Pan tęskni za spotkaniem z widzami? Jak wyobraża Pan sobie powrót do normalności?

Paweł Wolski: Bardzo! Teatr to nasze życie i niestety internet nie jest go w stanie zastąpić nam, artystom, a przede wszystkim naszej drogiej publiczności. Pomimo zaawansowanej technologii nie jest możliwe zbudowanie takiej relacji aktor-widz, jak podczas spektaklu „na żywo”. Pozostaje nam być cierpliwym i jeszcze chwilę poczekać, bo wierzymy, że na pewno wszystko się dobrze zakończy! Przecież w kombinezonach grać nie będziemy, a „Seksmisji” w repertuarze nie mamy…

Janusz Lewandowski: Prezentacje sceniczne to treść naszego zawodu. Mam nadzieję, że wkrótce wrócimy wypoczęci i pełni energii na scenę ku radości widzów, jak i naszej.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Co Pan zrobi jako pierwsze po powrocie do teatru?

Pavlo Tolstoy: Nie wiem, uściskam wszystkich? Pójdę sprawdzić, jak tam scena.

Janusz Lewandowski: Porządnie się rozśpiewam (śmiech).

Paweł Wolski: Zanocujemy!!!

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Dziękuję za rozmowę.

Na Galę w Metropolitan Opera poszedłem w kapciach

Dyrektor Metropolitan Opera Peter Gelb zapowiedział na początku, że nastąpi zmiana w układzie gali, ponieważ są kłopoty techniczne z połączeniem się z Piotrem Beczałą, który znajduje się „na końcu świata”, w polskich górach (dokładnie w Żabnicy w Beskidzie Śląskim). Nie pojawiła się zapowiadana Anna Netrebko. A jednak problemów technicznych było wyjątkowo mało jak na tak potężny projekt łączenia się „na żywo” z około 40 artystami, znajdującymi się w swoich domach w USA, Kanadzie i wielu krajach Europy od Gruzji po Francję.

Świetnym pomysłem było błyskawiczne przeskakiwanie przez ocean za pośrednictwem Skype’a i zapowiadanie występu kolejnego śpiewaka (lub pary artystów) przez osobę, która występowała wcześniej. Został w ten sposób stworzony łańcuch serc. Wiadomo przecież, że wszyscy ci artyści się dobrze znają i podczas tej gali nie dało się wyczuć ani na moment jakiejś zazdrości, rywalizacji, która towarzyszy śpiewakom operowym podczas wielu lat kariery. Tu przede wszystkim wyczuwało się serdeczność i radość wiążącą się ze spotkaniem oraz wzruszenie.

Bardzo miłą, wręcz rodzinną atmosferę stworzył dyrektor generalny Peter Gelb, który przecież jak każdy szef musi liczyć straty, a one sięgają już około 60 milionów dolarów, ponieważ okres otwierania teatrów jest wciąż przekładany. MET odwołała wszystkie spektakle do końca sezonu i rozpoczęła zbiórkę pieniędzy, a Gelb zrezygnował ze swojej pensji wynoszącej prawie półtora miliona dolarów. Opera nie płaci pensji orkiestrze i chórowi. Sytuacja jest dramatyczna jak w większości instytucji artystycznych.

 Elina Garanča © Metropolitan Opera

Słowo „gala” niezbyt pasuje do wydarzenia, którego byliśmy świadkami, ale organizatorzy sprytnie napisali „at-home”. Był to przecież koncert bez precedensu. Wielu melomanów wspomina galę na stulecie MET, która trwała 11 godzin. Tam były: złoto, brylanty, fraki i piękne suknie. Tu wielkie gwiazdy, podziwiane divy jak Diana Damrau, Elīna Garanča, Aleksandra Kurzak nie miały na sobie kolii, przepięknych kreacji, teatralnego makijażu i fantastycznych fryzur. Równocześnie mógł się zdziwić ktoś, chcący zajrzeć do wnętrza najsłynniejszych śpiewaków świata, ponieważ w zdecydowanej większości pokazano nam fragment pokoju z książkami w tle albo nawet kawałek kuchni. Artyści byli ubrani może trochę lepiej niż domowo, ale na pewno nie wieczorowo. I to właśnie spowodowało, że była to pierwsza w historii gala w pantoflach, a domowa atmosfera sprawiała, że poczuliśmy się częścią tej wielkiej operowej społeczności.

Ogromne wrażenie zrobiła cudowna para śpiewaków: Aleksandra Kurzak i Roberto Alagna. Rozbawili mnie do łez, wykonując brawurowo duet z opery komicznej „Napój miłosny” Donizettiego. Do akcji w ich domu w malutkiej miejscowości Le Raincy we Francji wystarczyły proste rekwizyty takie jak butelka, partytura trzymana do góry nogami czy drabina przy biblioteczce, na którą w pewnym momencie wszedł słynny tenor.

Aleksandra Kurzak i Roberto Alagna © Metropolitan Opera

Piotr Beczała powitał nas z ładnego pokoju z kominkiem w swoim górskim domu i zaśpiewał z właściwą sobie klasą arię „Recondita armonia” z I aktu „Toski” Pucciniego. Cavaradossi maluje w rzymskim kościele obraz jasnowłosej Marii Magdaleny, który nagle zmienia na wizerunek swojej ukochanej śpiewaczki Florii Toski. Następnego dnia sławny tenor podzielił się fanami na Facebooku swoją radością z uczestniczenia w gali.

Piotr Beczała © Metropolitan Opera

Dla mnie ogromnie przejmujący był śpiew Isabel Leonard, mezzosopranistki z Nowego Jorku, laureatki dwóch nagród Grammy. Wykonała bez podkładu „Somewhere” z „West Side Story” Leonarda Bernsteina. Kiedy śpiewała „Pewnego dnia przyjdzie czas dla nas, czas razem… Pewnego dnia gdzieś odnajdziemy nową drogę życia” – trudno było się nie wzruszyć. Sama artystka również nie kryła swoich emocji. Ten śpiew, nie zakłócany przez nagranie, czysty i wolny był najwspanialszym przesłaniem tego wieczoru. Czekamy z niecierpliwością na możliwość współodczuwania z artystami w teatrze. I gdzieś tam się spotkamy.

Gitarzysta Jonny Greenwood i jego muzyczny dialog z przeszłością

5 lipca 2012 roku na mglistych polach gdyńskiego festiwalu Open’er tworzyła się pewna historia. Podczas jednego z koncertów nie było – jak każdego roku – skakania w rytm ulubionych piosenek, śpiewania ulubionych refrenów, lecz widownię otaczała pełna skupienia cisza. Przyczyną tego zasłuchania było zaprezentowanie na scenie, po raz pierwszy w dziejach imprezy, repertuaru z kręgu muzyki poważnej. Palmę pierwszeństwa dzierżył Krzysztof Penderecki. Nie pierwszy raz w historii, a na deskach festiwalowej estrady wykonano jego kanoniczne dzieła: „Tren ofiarom Hiroszimy” i „Polymorphia”. Przyczynkiem do tego wystąpienia był międzypokoleniowy muzyczny dialog Jonny’ego Greenwooda z muzyką polskiego kompozytora, zapoczątkowany kilka lat wcześniej, a mający swoją kulminację podczas Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu w 2011 roku.

Jonny Greenwood znany jest szerokiej publiczności przede wszystkim jako gitarzysta rockowego zespołu Radiohead. Jednak nie jest to muzyk ograniczający się do jednego gatunku. Pracując nieco na uboczu komponował muzykę do filmów, czy też na zlecenie BBC. Wśród dzieł napisanych dla brytyjskiej stacji znajduje się utwór „Popcorn Superhet Receiver” — dzieło nie tylko nagradzane przez słuchaczy BBC Radio 3, ale również kompozycja nawiązująca wprost do „Trenu Ofiarom Hiroszimy” Krzysztofa Pendereckiego z 1960 roku.

Zainteresowanie Greenwooda polskim kompozytorem ma swoje źródła w okresie nauki w college’u. To wtedy 19-letni muzyk podczas zajęć usłyszał po raz pierwszy dzieła Pendereckiego. Zachwycił go świat dźwiękowy, barwy, których nie spodziewał się usłyszeć w wykonaniu klasycznego instrumentarium. Jak sam mówił w reportażu Penderecki reloaded: „Dla mnie fascynujące jest, że Penderecki tworzył muzykę elektroniczną w latach 60., zgłębił jej potencjał i wrócił do muzyki klasycznej. I postanowił to samo osiągnąć z orkiestrą”.

Możliwość zetknięcia się Greenwooda z mistrzem stworzył Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu uświetniający polską prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Z tej okazji zaproszono Jonny’ego Greenwooda oraz Aphexa Twina (twórcę muzyki elektronicznej i producenta) do stworzenia utworów inspirowanych twórczością Pendereckiego. Efekt obu koncertów przekroczył najśmielsze oczekiwania, a owocem jednego z nich była płyta „Krzysztof Penderecki and Jonny Greenwood”, zawierająca „Tren ofiarom Hiroszimy” oraz „Polymorphia”, a także zainspirowane tymi dziełami utwory Greenwooda „Popcorn Superhet Receiver” oraz „48 Responses To Polymorphia”.

Tak z powrotem trafiamy na mgliste pola festiwalu. Penderecki w wywiadach zaznaczał, że publiczność przyciągnęło nazwisko Greenwooda, a on był jednym z tych znanych nazwisk, ale nigdy nie słuchanych przez młodzież. A może warto napisać: słuchanych nieświadomie. W końcu ikoniczne obrazy filmowe takie jak „Lśnienie” Kubricka czy „Twin Peaks” Lyncha zawierają kompozycje Pendereckiego.

Absolutnie szalony pomysł organizatorów okazał się strzałem w dziesiątkę. Powodem tego może być fakt, że eksperymenty brzmieniowe Pendereckiego przypominają poszukiwania nowych barw, brzmień w muzyce popularnej. Atmosfera podczas koncertu tego dnia, unosząca się mgła, a także pewien chłód, potęgowały aurę tajemniczości dzieł Pendereckiego. Warto wrócić do tego magicznego momentu, gdy tonął we mgle wielotysięczny tłum zasłuchany w „Polymorphii”.

W baśniowym świecie mistrza operetki Jacques’a Offenbacha

Gdy w 1877 roku Jacques Offenbach rozpoczynał pracę nad operą fantastyczną  „Opowieści Hoffmanna”, nie sądził, że będzie to ostatnie dzieło w jego karierze. W końcu nikt nie wie, kiedy śmierć złapie go w swoje sidła. Jednak na pewno tkwiła w nim nadzieja, że przyszłe dzieło przeniesie jego karierę na nowy poziom. Dotąd był znany głównie jako twórca bardzo popularnych operetek, a opera ustawia jego twórczość w bardziej elitarnym gronie.

Na tapet wziął sztukę Jules’a Barbiera oraz Michela Carré opartą na trzech historiach fantastycznych Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna: „Der Sandmann” (Piaskowy mężczyzna), „Rath Krespel”, „Das verlorene Spiegelbild” (Utracone odbicie), oplecionych fragmentami z biografii ich autora. Początkowo libretto, stworzone przez duet Barbier-Carré, było przeznaczone dla kompozytora Hectora Salomona. Ostatecznie w 1873 roku tekstem zainteresował się Offenbach.

Ernst Theodor Amadeus Hoffmann to postać niezmiernie ważna w XIX wieku: jako literat (jeden z prekursorów fantastyki grozy) i krytyk muzyczny. W jego biografii możemy znaleźć epizod polski. Podczas pracy w Warszawie był współzałożycielem Towarzystwa Muzycznego organizującego koncerty, m.in. z pierwszymi polskimi wykonaniami symfonii Beethovena. Najbardziej znanym utworem literackim Hoffmanna jest opowiadanie „Dziadek do orzechów” i „Król Myszy”, będące podstawą libretta „Dziadka do orzechów” Piotra Czajkowskiego.

„Opowieści Hoffmanna”, jak większość dzieł, mówią o miłości. Po raz pierwszy spotykamy głównego bohatera w winiarni, gdzie zaczyna snuć opowieści o swoich dawnych damach serca. W każdym akcie poznajemy inną ukochaną: w pierwszym — lalkę-automat Olimpię, w drugim — kurtyzanę Giuliettę, a w trzecim — młodą śpiewaczkę Antonię. Każda z tych historii, jak to bywa u Hoffmanna, jest pełna magii, fantastyki.

Prolog „Va pour Kleinzach!” w wykonaniu Neila Shicoffa

Premierę opery planowano na sezon 1877/78 w Théâtre-Lyrique-National (wcześniej działającym jako Théâtre de la Gaîté), lecz niestety z powodu cięć budżetowych nie doszła ona do skutku. Offenbach wciąż pracował nad dziełem, przeznaczając je do wystawienia w paryskiej Opéra Comique. Zmarł w 1880 roku, pozostawiając utwór niedokończonym na cztery miesiące przed premierą. Zarządcy teatru, zdeterminowani do wystawienia dzieła, zatrudnili do jego ukończenia kompozytora Ernesta Guirauda.

Aria Olimpii z I aktu w wykonaniu Jodie Devos

Ostatnie dzieło Offenbacha to niewątpliwie utwór ciekawy, podatny na interpretację, ale też trudny do wykonania. Założeniem kompozytora było, aby partie czterech głównych postaci kobiecych, zupełnie inaczej przedstawionych muzycznie, wykonywała jedna śpiewaczka. Ten rozstrzał charakterów wykonywanych arii, ukazanie w nich skrajnie różnych walorów głosowych jest ogromnym wyzwaniem dla wykonawczyń i zarazem ucztą dla melomanów.

Dzięki Telewizji ARTE możemy obejrzeć „Opowieści Hoffmana” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego z brukselskiego teatru operowego La Monnaie. Nagranie jest dostępne do 18 maja 2020 roku.

Melisa, czary i namiętność w barokowej oprawie

Natomiast Melissa z trzyaktowej opery „Amadigi di Gaula” (Amadys z Galii) Georga Friedricha Händla (1685-1759) nie ma nic wspólnego z łagodzeniem nerwów. Jest czarodziejką zakochaną w młodzieńcu Amadysie, który z kolei kocha piękną księżniczkę Orianę. Opera pełna jest magii i dramatycznych zwrotów akcji. Zazdrosna Melissa więzi księżniczkę w wieży, jednak nieugięty i waleczny Amadys pokonuje przeszkodę w postaci płomieni i ratuje Orianę. Do akcji wkracza jego rywal Dardano, który dokonuje niegodnego czynu i pomaga Melissie ponownie zamknąć Orianę w wieży. Czarodziejka wymyśla podstęp i przy pomocy zaklęcia sprawia, że księżniczka ma omamy wzrokowe i widzi w Dardano ukochanego Amadysa, który atakuje swojego rywala i zabija go. Melissa w ataku szału popełnia samobójstwo. Na finał scena zamienia się w piękny pałac stworzony przez boskiego czarodzieja Organda. Prapremiera opery odbyła się w Królewskim Teatrze w Londynie w 1715 roku.

Posłuchajmy, jak robiący oszałamiającą międzynarodową karierę kontratenor Jakub Józef Orliński śpiewa arię Dardana cierpiącego z powodu niespełnionej miłości. W drugim akcie opery zaczyna on wątpić w potężną moc Melissy, która obiecała mu, że będzie mógł połączyć się z ukochaną księżniczką. Pod koniec teledysku widzimy jak Dardano zmienia się w Amadysa.

Jakub Józef Orliński, G.F. Händel: „Pena tiranna”, (Amadys z Galii)

W Teatrze Wielkim w Warszawie w 1983 roku odbyła się premiera „Amadysa z Galii” w reżyserii Laco Adamika i scenografii Barbary Kędzierskiej. W partii Amadysa można było usłyszeć Jadwigę Rappe, jako Oriana występowała między innymi Izabella Kłosińska, a postać Melissy kreowały Urszula Trawińska-Moroz, Teresa Krajewska i Alicja Słowakiewicz.

Jeden z najlepszych polskich kontratenorów Michał Sławecki zaśpiewał arię Amadigi „Sussurrate, onde vezzose” z początku II aktu opery na festiwalu Bydgoska Scena Barokowa jesienią 2019 roku z towarzyszeniem Altberg Ensemble. Poszukując swojej ukochanej Oriany Amadys trafia na zaczarowane źródło, w którym widzi księżniczkę całującą jego rywala Dardanusa. Był to fałszywy obraz stworzony przez podstępną czarodziejkę. Po pięknym zaśpiewaniu arii Amadys mdleje.

Michał Sławecki, G.F. Händel, „Sussurrate, onde vezzose”, (Amadys z Galii)

Nowy bydgoski festiwal, organizowany przez Stowarzyszenie Akademia Muzyki Dawnej jest w całości poświęcony wykonawstwu utworów z XVII i XVIII wieku na instrumentach historycznych: klawesynie, teorbie, cynku, violi da gamba, flecie traverso i skrzypcach barokowych. Jeden z koncertów był pojedynkiem kontratenorów – Michała Sławeckiego i Rafała Tomkiewicza, którzy brawurowo śpiewali arie i duety z oper Händla i Vivaldiego.

A wracając do melisy, z pewnością każdemu z nas przyda się czasem filiżanka świeżo zaparzonych ziół o wspaniałym cytrynowym zapachu. Natomiast muzyka barokowa mimo dramatycznej akcji jak w „Amadysie z Galii” i tak potrafi zawsze ukoić nasze skołatane nerwy.

Urodziny pierwszego polskiego baletu „Wesele w Ojcowie”

Balet „Wesele w Ojcowie” jest najstarszą, najtrwalszą pozycją polskiego repertuaru baletowego. Libretto pióra Bonawentury Kudlicza przedstawia wesele Zośki i Szczepana, przebiegające według miejscowych zwyczajów wsi podkrakowskiej. Powstały w trakcie rozbiorów utwór, był pretekstem do manifestacji polskości, ukazania narodowej tradycji ludowej przez wprowadzenie na scenę polskich tańców, strojów, obrzędów ludowych. To właśnie z uwagi na te cechy utwór zyskał przydomek pierwszego polskiego baletu narodowego. Co ciekawe, pierwsza choreografia wyszła spod ręki Francuzów: Marucie’a Piona oraz pierwszego odtwórcy głównej roli męskiej – Louisa Thierry’ego, współpracujących z polską tancerką Julią Mierzyńską, również biorącą udział w prapremierze dzieła.

W utworze widoczne są pierwsze próby połączenia elementów polskiego folkloru z formami tańca klasycznego. Możemy tu znaleźć „pas de deux polskie”, „pas de trois krakowskie”, jak i „solo-mazur” pierwszej druhny. Jednoaktowy balet jest utrzymany w stylu romantycznego wodewilu: lekkiego muzycznego utworu scenicznego, a jego ludowość ogranicza się do treści, ukazania charakterystycznych cech rytmicznych i ruchowych tańców polskich. Mimo, że nie znajdziemy tu cytatów melodii ludowych, wniknięcia w treść tradycyjnych obyczajów, to swojski charakter, od początku istnienia utworu, zachwycał publiczność.

Muzyka oparta na polskich tańcach ludowych oraz sielankowa stylizacja, zapewniła baletowi mocną pozycję w repertuarze. W XIX wieku spektakl gościł na warszawskiej scenie ponad 400 razy, a jego wznowienie przez Piotra Zajlicha pod koniec I wojny światowej miało znaczenie symboliczne. Po zakończeniu II wojny światowej to właśnie Wesele w Ojcowie było pierwszym baletem wystawionym na Scenie Muzyczno-Operowej w Warszawie.

W ciągu 197 lat istnienia dzieła powstało wiele polskich utworów baletowych. „Wesele w Ojcowie” Kurpińskiego i Damse otworzyło historię polskiego baletu, towarzyszyło Polakom w momentach odrodzenia teatru, opery oraz sztuki baletowej ze zgliszczy dwóch wojen światowych. Obecność tego utworu w repertuarze w trudnych dla naszego narodu czasach świadczy o jego wartości. W 2015 roku „Wesele w Ojcowie” powróciło na polskie sceny dzięki zespołowi Cracovia Danza. Warto zapoznać się z udostępnionymi przez grupę fragmentami spektaklu i zobaczyć jak to historyczne dzieło wygląda.

Thriller „Dokręcanie śruby” Benjamina Brittena w Operze na Zamku

Jest to pełen napięcia thriller operowy, oparty na noweli Henry’ego Jamesa, znajdujący się w światowym kanonie najwybitniejszych dzieł operowych XX wieku. Pierwsza polska inscenizacja opery Benjamina Brittena odbiła się szerokim echem nie tylko w naszym kraju. Mroczna historia osadzona w wiktoriańskiej Anglii zachwyca muzyką, trzymającą w napięciu akcją, efektowną scenografią i pięknymi kostiumami. Opera będzie wystawiona w Szczecinie 28 marca o 19.00 i 29 marca o 18.00.

„Dokręcanie śruby” Opera na Zamku w Szczecinie © M. Grotowski

Zapraszamy do przeczytania wywiadu z reżyserką spektaklu.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Jest Pani pierwszym w Polsce twórcą, który podjął się realizacji „Dokręcania śruby”. To dobrze wejść na nietknięty grunt, zmierzyć się ze swoistą tabula rasa czy wręcz przeciwnie – stres, że weźmie się na warsztat i zepsuje, to suchej nitki recenzenci nie zostawią?

Natalia Babińska: Niestety grunt nie jest nietknięty, nawet w internecie możemy znaleźć sporo realizacji. Nie ma znaczenia, że nie są to polskie realizacje. Utwór jest powszechnie znany, a do tego widz operowy to widz podróżujący. Reżyser nie chce powielać cudzych rozwiązań, ale też na przykładzie innych spektakli wiadomo, który trop się sprawdza, który nie. Z drugiej strony – polska prapremiera to magnes dla środowiska, czyli spory plus. Najgorsza dla każdego twórcy jest obojętność: kiedy jego/jej praca pozostaje niezauważona. Wyobraźmy sobie, że oto ma miejsce wielka premiera (wg opinii twórców i teatru), realizatorzy się napracowali, niekiedy nawet niemal pozabijali się wzajemnie, a tu – widzów i dziennikarzy brak. Nie bałabym się zajadłej krytyki, w końcu recenzent też człowiek, ma prawo do własnego zdania. Bałabym się pominięcia milczeniem.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Dlaczego akurat TA opera Panią ujęła? Britten nie jest łatwy, nie jest melodyjny. Trudno nawet być pewnym, że konserwatywna część widowni, polubi, ba, że zrozumie taką operę.

Natalia Babińska: Ujęła mnie Opera na Zamku, a dokładnie dyrektor Jerzy Wołosiuk, swoją propozycją. Gdybym miała wybór, sięgnęłabym po Curlew River, która jest moim marzeniem. Dokręcania Śruby się przestraszyłam, i to zupełnie nie ze względów muzycznych (Moniuszko według mnie też nie jest łatwy dla zwykłego zjadacza chleba przy pierwszym słuchaniu). Chodziło o temat: niewygodny, dawniej i dziś zamiatany pod dywan. Po takie tematy artyści mają obowiązek sięgać, nawet jeśli się boją.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Czyli pracuje Pani dla ambitnego widza?

Natalia Babińska: Dokręcanie śruby jest spektaklem dla ambitnego widza. Chciałabym dotrzeć do wszystkich, ale akurat ten spektakl i ta muzyka pozostają wymagające. W przypadkach innych tytułów, które reżyserowałam, sytuacja przedstawia się nieco inaczej.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Banalnie teraz: o czym ta opowieść? I o czym jest dla Pani? Co dzieje się w starym domu w Anglii, do którego przyjeżdża młoda kobieta?

Natalia Babińska:
Pięknie brzmi to pytanie: „…w starym domu w Anglii, do którego przyjeżdża młoda kobieta.” Odpowiem jednym zdaniem: zniszczony, stary dom połknął młodą damę. Jesteśmy bezsilni wobec wielowiekowych tajemnic, które wydarzały się w czyichś czterech ścianach od pokoleń. Doświadczenie przeszłości ciągnie nas za sobą, abyśmy spełnili nasze przeznaczenie. Zmiana tego przeznaczenia wymaga ogromnej siły. Główna bohaterka, Guwernantka, okazała się zbyt słaba, aby zmierzyć się z nieokiełznanymi mrokami duszy świata arystokracji, ale też duszy mężczyzny. Libretto The Turn of the Screw emanuje duchem tamtych czasów, duchem nierówności między kobietami i mężczyznami, także w sensie moralnym. Dziś już taka historia nie zostałaby napisana, nie robi bowiem już wrażenia: kobiety się usamodzielniły, wzmocniły, a dawne różnice społeczne wyrównały. Chociaż coś wciąż jest na rzeczy. Przede wszystkim wciąż zamiatamy pod dywan problem erotyki dziecięcej. W ogóle – strach, który unaocznia się w postaci duchów w Dokręcaniu Śruby, jest właśnie lękiem przed erotyką, czymś złym, wypartym, niemoralnym.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
To trudny temat. Dla „wyrobionego” widza, także literacko. Czy opera wymagała uproszczeń czy scena, ruch aktora, interpretacja dały nowe możliwości?

Natalia Babińska: Temat jest trudny, bo dzisiaj z racjonalnego punktu widzenia wiadomo, co powinna była zrobić Guwernantka: zabrać dzieci i wyjechać, skorzystać z natychmiastowej pomocy z zewnątrz. Problem polega na tym, że w starym domu wszyscy tracą zmysły i zdolność do trzeźwego rozumowania. I pozostając w świecie niezdrowych fantazji tracą grunt pod nogami i toną. I kiedy budujemy klimat paranoiczny, nic nie można upraszczać, wręcz przeciwnie – komplikować. Scena i aktorzy oczywiście dają możliwości w tym zakresie.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Opierała się Pani na tłumaczeniach Henry’ego Jamesa czy na oryginale? Dwa tłumaczenia sugerują zupełnie inny obraz Guwernantki. Jeden – postępujący obłęd, depresja, przemiana, drugi – raczej jednak horror i opętane istoty wokół – od dzieci po duchy.

Natalia Babińska: Opierałam się na libretcie, zdecydowanie.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Ale która interpretacja jest Pani bliższa?

Natalia Babińska: Powieść Jamesa mnie irytowała: skrupulatny i pruderyjny język narracji (zapewne zamierzony) pozbawił całą historię tragizmu, do tego niedopowiedzenia wynikające z tejże skrupulatności relacji sprawiły, że nic mnie ta historia nie obeszła. Nie miałam komu współczuć, bo atramentu nie zalały niczyje łzy. Autor nie współczuł Guwernantce, miałam wręcz wrażenie, że patrzy na nią z lekką ironią i politowaniem. Britten przeciwnie – rozumiał Guwernantkę i możemy to odczuć w muzyce.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Zdecydowała się Pani na krynoliny-klatki, na duszny klimat wiktoriański.

Natalia Babińska: Nie można było inaczej. Klaustrofobia pomieszczeń sprzyja popadaniu w obłęd. Z kolei krynolina odcina kobietę od jej dolnej połowy, czyli jej seksualności. Zobrazowałabym to tak: jakby od pasa w dół kobieta znajdowała się pod wodą, a w pasie była skuta lodem.
Martynie Kander, scenografce i kostiumografce bliższa jest koncepcja depresji Guwernantki. Zgodnie z tą koncepcją tworzyła stroje JEDNEJ kobiety dla czterech w spektaklu. Każda w tej operze jest jej pewnym stadium. 
Bo każda jest lustrem dla innych. Nawet lalka w spektaklu została przez Martynę ubrana w strój Guwernantki. Kobiety dzieliły wspólny los. Los ten w dużej mierze zależał od łaski lub niełaski mężczyzn.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Przyświecała Pani spójność przekazu – reżyseria wraz ze scenografią czy kostiumami, czy zadecydowała Pani: interpretujcie, widzowie?

Natalia Babińska: Nie wyobrażam sobie braku spójności przekazu. A widz i tak sam sobie zinterpretuje…

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Jakie odwołania Pani zastosowała? Reżyser lubi coś ukryć, przemycić.

Natalia Babińska: Zbudowanie dobrego, spójnego spektaklu jest tak absorbującym zajęciem, że na przemyt nie starcza czasu. Na pewno wspieraliśmy się symbolami, plastycznymi obrazami, spójnymi zresztą z intencjami librecistki i kompozytora, a niekiedy przez nich podsuniętymi, jak na przykład konik na kiju, albo wieża czy okno. Inne, takie jak wanna i prześcieradło, które zresztą powraca, nasunęły się same.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Czy zostawia Pani widzowi pytania po wyjściu z Opery? Ja je wciąż mam. Od kiedy śruba dokręcała? Kogo dokręcała? Kogo nadal będzie dokręcać? Wiele….

Natalia Babińska: Spektakl kończy się śmiercią dziecka, więc trudno nie myśleć po wyjściu z opery: co się stało? Czy tragedia była konieczna? Śmierć dziecka jest bardzo mocnym zdarzeniem, rodzącym niezgodę, nie da się o niej nie myśleć.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Buduje Pani obraz swojej bohaterki krok po kroku. Scena po scenie zmierza się Pani z 12-tonowym schematem kompozytorskim. To musi okropnie dyscyplinować – tak głęboka relacja obrazu, gry z muzyką.

Natalia Babińska: Szczerze przyznam, że akurat 12-tonowość zupełnie mnie nie dyscyplinowała i nie miała dla mnie większego znaczenia. Ale dramaturgia narzucana przez charakter muzyki miała znaczenie kluczowe.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Do tego obrotówka – ułatwiała czy była „reżimowa”?

Natalia Babińska: Obrotówka nas wkręcała w klimat Dokręcania Śruby, więc była niezbędna. Ale wkręcała nas też (czasami) swoją niesubordynacją.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Teraz o multimediach – są delikatne – nie przystają raczej do mrocznej, pełnej grozy atmosfery na scenie. Jak uzupełniają opowieść?

Natalia Babińska: Multimedia są delikatne jak pajęcza sieć, przypominają negatyw fotograficzny, obraz w głowie, migawki, przebłysk, wspomnienia. Bardzo pasują do całego spektaklu. Do tego uzupełniają wnętrza o elementy scenograficzne i symboliczne. Wychodzą ze ścian i z głów. Wiszą między słowami. Kleją się do nas jak piętno, stereotyp. Zaczynają tańczyć przed oczami, wreszcie zmieniają się w duchy. Multimedia to czwarty wymiar na scenie.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Dzieci na scenie. Ciężka praca. To duże ryzyko?

Natalia Babińska: Tak. Nigdy nie wiadomo, jak dziecko zareaguje, czy podoła, czy nie zrezygnuje. Pewne sprawy profesjonalistom przychodzą bez trudu, natomiast dzieci potrzebują wielokrotnych powtórzeń. Ale nasza obsada dziecięca okazała się nad wyraz utalentowana. I do tego niepowtarzalna atmosfera, jaką tworzą dzieci na scenie; dorosły udający dziecko nigdy takiej atmosfery nie zbuduje.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
W operze zaznaczony jest wątek erotyczny. Dzieci musiały zmierzyć się z tajemnicą. Jak to Pani zrobiła?

Natalia Babińska: Nie wtajemniczałam dzieci w trudny temat. Owijałam niewygodne sprawy sporą ilością bawełny. Myślę, że te zabiegi były zabawne dla dorosłych przedstawicieli obsady. Ale w toku produkcji wychodziło na jaw, że dzieci wiedzą więcej, niż byśmy chcieli. Anioły od samego początku mają różki, czego my dorośli chcielibyśmy nie widzieć. Najbardziej bałam się rodziców dzieci – że nikt nie zgodzi się, aby jego dziecko wystąpiło w takiej operze. A prawda okazała się zaskakująco odmienna.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Relacje dzieci z duchami są prawdziwe czy to jedynie wyobrażenia?

Natalia Babińska: To pytanie do widzów. Zastanowiłabym się raczej, czy duchy mieszkają w głowach dzieci, czy przychodzą naprawdę?

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Miles umiera. Dlaczego?

Natalia Babińska: To też jest pytanie do widzów.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Wytłumaczmy tytuł. Dla czystej komercji lepszy byłby W kleszczach lęku, jak w pierwszym tłumaczeniu powieści. Dokręcanie śruby jest „mało operowe”.

Natalia Babińska: Nie wiedzieliśmy, „jak to nazwać”. Ja optowałam za pozostawieniem angielskiej wersji. Decyzję o przetłumaczeniu tytułu podjęła Opera na Zamku. W kleszczach lęku zgodnie wszyscy odrzuciliśmy jako pretensjonalne.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: W całej produkcji widać ogromną odwagę reżysera – od trudnego tematu, przez trudną muzykę i budowanie klimatu do … właśnie do tytułu.

Natalia Babińska: Trudny temat narzucił kompozytor z librecistką, tytuł zaproponowała mi Opera na Zamku, klimat buduje muzyka. Ja na tej bazie wspólnie z zespołem realizatorów postawiłam spektakl, który współgra z tym trzonem muzyczno-literackim. Nie starałam się być odważna. Ktoś mi dał skrzydła i odleciałam. 

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: I na koniec – czy Pani praca się udała? Kiedy reżyser jest zadowolony z efektu? Piątek tu nie dają, a recenzje to często kwestia gustu. Choć Pani dostała entuzjastyczne…

Natalia Babińska: Tak, jestem zadowolona. Myślę, że to najlepszy spektakl, jaki reżyserowałam. Takie rzeczy się po prostu wie. I recenzje nie mają tu znaczenia.

Dziękuję za rozmowę.


Natalia Babińska – absolwentka PSM im. Karola Szymanowskiego w Warszawie w klasie skrzypiec. Studiowała na Akademii Muzycznej w Warszawie (obecnie Uniwersytet Muzyczny) na wydziale Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki (dyplom z wyróżnieniem 2001). Jest też absolwentką Wydziału Reżyserii Dramatu w Akademii Teatralnej w Warszawie (dyplom z wyróżnieniem 2006). Zrealizowała 20 przedstawień: teatralnych, muzycznych, studenckich, autorskich, operowych, eksperymentalnych. Jest też autorką muzyki do 4 spektakli teatralnych, teatru tv oraz seriali tv. Napisała 10 scenariuszy do teatru, teatru dla dzieci i filmu. Ukończyła Podyplomowe Studium Zarządzania Kulturą PAN. Otrzymała wiele prestiżowych nagród.

Wzór artysty i pierwszy muzyk – Orfeusz

Orfeusz – syn muzy poezji Kaliope – posiada w sobie zarówno pierwiastek boski, jak i ludzki. Przede wszystkim jest wcieleniem muzyka i poety, co w starożytnej Grecji było równoznaczne z ucieleśnieniem prawdziwego artysty. Postać kojarzy się przede wszystkim z wędrówką do Hadesu w celu odzyskania swojej ukochanej. Swoim śpiewem i grą na lirze oczarowuje świat podziemny, a jego ukochana może mu zostać zwrócona pod warunkiem, że ten w drodze powrotnej nie spojrzy za siebie. Orfeusz wracając z piekieł podróżuje w całkowitej ciszy.

Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że do I w. p.n.e. ukochana Orfeusza nawet nie miała swojego imienia. To nie romantyczna miłość była ważna w tej historii, lecz muzyka i jej moc. Platon w „Polityce” nie zastanawiał się nad tym, czy muzyka wpływa na człowieka. Rozprawiał o teorii etosu, zgodnie z którą poszczególne skale wpływały na ludzi źle lub dobrze. Filozof przypisywał danym skalom muzycznym nastroje oddziałujące na człowieka, przykładowo skala frygijska według Platona budziła niepokój i gwałtowność, ale także zagrzewała do walki.

Wędrówka do Hadesu z miłości do kobiety zdominowała wyobraźnię późniejszych artystów i filozofów, dla których Orfeusz uosabiał dylemat twórcy w poszukiwaniu sensu życia, miłości i sztuki. I tak oto w 1600 roku w ramach działalności Cameraty Florenckiej powstała pierwsza zachowana opera: dramma per musica „Euridice” Jacopo Periego, do libretta Ottavia Rinucciniego. Cztery lata wcześniej Peri skomponował utwór sceniczny „Dafne”, jednak większość tej opery zaginęła, a prawdziwy sukces odniosła dopiero „Euridice”. Jak na pierwszą operę w historii przystało, opowiadała historię pierwszego muzyka. Utwór został skomponowany z okazji ślubu Marii Medycejskiej i króla Francji Henryka IV. Z tego powodu nieszczęśliwe zakończenie utrwalone na przestrzeni wieków zastąpiono szczęśliwym powrotem Orfeusza i Eurydyki na ziemię. Dzieło kończy apoteoza muzyki i miłości.

Z powodu renesansowego zainteresowania antykiem w sztuce postać Orfeusza odegrała ważną rolę nie tylko w dziedzinie muzyki, ale także w malarstwie czy poezji. Jacopo del Sellaio stworzył cykl obrazów poświęcony postaci pierwszego artysty, ukazując jego podróż i zmagania w Hadesie. Wiele obrazów i rzeźb z czasów odrodzenia przedstawia Orfeusza grającego wśród zwierząt drapieżnych, które zahipnotyzowane jego muzyką, stają się całkowicie uległe.

Mit Orfeusza łączy zatem w sobie trzy filary, na których opierała się cała kultura europejska – miłość, śmierć oraz obraz artysty, czyli muzyka i poety. Orfeusz jako syn muzy i człowieka, obdarzony darem muzyki mógł komunikować się pomiędzy światem boskim i ludzkim. Odmienne zakończenia opowieści i uniwersalność tematów sprawiły, że stała się ona inspiracją dla artystów każdej epoki, a ogromnej roli tego mitu w kulturze europejskiej odmówić nie można.