– Słowik to z ciebie drewniany – to zdanie, które wygłosiła profesor Halina Słonicka po usłyszeniu mojego wykonania „Słowika” Aleksandra Alabiewa. Od dziecka zakochana byłam w głosie Bogny Sokorskiej. Czarną płytę „Słowik Warszawy” z jej ariami operowymi zdarłam na wiór. I marzyłam, że kiedyś będę śpiewać tak jak ona. Moje wyobrażenia opierałam na fakcie, że byłam w stanie wypiszczeć wszystkie dźwięki, które słyszałam na nagraniu. Profesor Słonicka, którą spotkałam na początku swojej edukacji wokalnej, pozbawiła mnie złudzeń. Bogna Sokorska była sopranem koloraturowym. Najwyższym z głosów żeńskich. Charakteryzuje się on dużą ruchliwością, co umożliwia wirtuozowskie wykonanie koloratur, czyli szybkich przebiegów drobnych nutek. Czasem brzmi jak dzwoneczek lub wspominany tu wielokrotnie słowik. Zazwyczaj takie głosy zamieszkują drobne ciałka osóbek z małymi główkami.
Mimo że krótkie fragmenty dawałam radę wydobyć, to skoncentrowanie mojego głosu do uzyskania szpileczki kosztowało mnie zbyt wiele wysiłku. W zasadzie zanim otworzyłam usta, już po samym moim wyglądzie widać było, że bliżej mi do słonika niż słowika. Mam 176 centymetry wzrostu i dość dużą głowę. Po chwilowym załamaniu, że nie będę koloraturą wstąpiła we mnie nowa nadzieja. W średniej szkole muzycznej poznałam sopranistkę Dorotę Radomską. Obie byłyśmy w klasie Maestry Słonickiej. Dorota umiała już wtedy dobrze śpiewać. Zachwycała mnie głównie jako tytułowa Traviata z opery Verdiego i Małgorzata z „Fausta” Charlesa Gounoda. Wspaniałe role bohaterek cierpiących z zasady i efektownie umierających. Coś dla mnie! – pomyślałam.
Okazało się, że to też za wysokie progi. Dorota dysponuje głosem tylko o jedną kategorię niższym niż pani Sokorska, czyli sopranem lirycznym. To nadal jest głos o dosyć wąskim paśmie alikwotów, co daje możliwości koloraturowe i mimo że fizycznie (gabarytowo) byłyśmy do siebie podobne, to nasz zakres możliwości głosowych jednak się znacznie różnił.
Potrafiłam zaśpiewać całkiem pokaźne fragmenty z repertuaru Doroty, ale moje koloratury nadal były ciężkie i nieprecyzyjne. W wyższej tessiturze (czyli wyższych rejestrach głosu), kiedy większość dźwięków znajduje się w górnej części pięciolinii, mój głos ewidentnie się męczył. Zanim zdążyłam popaść w kolejne załamanie profesor Słonicka, która już miała wyobrażenie, do czego mogę się nadawać i jaki mam gatunek głosu, rzuciła hasło: Carmen! No super!
Wreszcie dostałam rolę, która pasowała do mojego głosu, wyglądu, charakteru i ambicji aktorskich. Carmen jest rolą, którą z powodzeniem mogą śpiewać dwa gatunki głosów: sopran dramatyczny lub mezzosopran. Ja miałam ten drugi. Początkowo, kiedy bohaterka jest beztroską dziewczyną żądną przygód jej śpiewanie jest lżejsze i bardziej liryczne. Od trzeciego aktu wisi nad nią widmo śmierci i to ma zdecydowane odzwierciedlenie w muzyce. Głos musi być ciemniejszy, gęsty, a sposób śpiewania dynamiczny i mocno osadzony na oddechu. To z powodu wymagań, jakie stawia kompozytor w drugiej części opery, dyrektorzy artystyczni chętniej do roli Carmen angażują mezzosopranistki.
Są jeszcze dwie role z gatunku Zwischenfach (coś pomiędzy), które miałam okazję śpiewać: Santuzzę w „Rycerskości wieśniaczej” Pietro Mascagniego i Eboli w „Don Carlosie” Giuseppe Verdiego. Teraz już nie zdecydowałabym się sięgnąć do tych ról. Po pierwsze za względu na to, że teraz lepiej się czuję w niższym repertuarze, a po drugie, jak długo można udawać młodą?
Czasem warunki stawiane przez librecistę są niemożliwe do spełnienia. Madama Butterfly, tytułowa bohaterka opery Pucciniego, według libretta ma piętnaście lat! To wiek, w którym zaczyna się kształcić głos w kierunku operowym, a partia Cio-cio-san wymaga dojrzałości zarówno wokalnej, jak i emocjonalnej. W najlepszym wypadku bohaterka może mieć niespełna trzydziestkę. Znakomitą interpretatorką tej roli była Izabela Kłosińska, która na swoim ostatnim przedstawieniu dobiegała już pięćdziesiątki. Dzięki drobnej budowie ciała i świetnej technice wokalnej wciąż była bardzo wiarygodna. Głos także dojrzewa z wiekiem, co często powoduje zmianę fachu, czyli rodzaju głosu. Dobrym przykładem może być tu znakomita polska sopranistka Ola Kurzak, która dała się poznać światu jako Mozartowska Królowa Nocy, czyli sopran koloraturowy, a po kilkunastu latach kariery sięgnęła po partię Cio-cio-san.
Jeśliby dokładnie rozebrać damskie głosy na czynniki pierwsze, to mamy od góry: sopran koloraturowy, liryczny, dramatyczny, potem mezzosoprany: koloraturowy (przedstawicielką tego gatunku jest niezrównana Cecilia Bartolli) i dramatyczny, a na końcu alt. Znam jeden wybitny przypadek głosu zwanego kontraltem. To nasza chluba narodowa – Ewa Podleś. Głos Ewy w zasadzie wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Ma bardzo ciemną barwę i rozległą skalę, a przy tym niebywałą biegłość koloraturową. Śpiewa repertuar od przysłowiowego sasa do lasa i wszystko świetnie.
Dosyć wcześnie proponowano mi altowe, czyli najniższe wokalnie role żeńskie. Myślę, że ze względu na moją ciemną barwę głosu. Obecnie skupiam się głównie na takim repertuarze. W zasadzie każda z nas, śpiewaczek, idąc przez swoje życie zawodowe, ogarnia ze dwa albo trzy fachy. W repertuarze oratoryjnym głosy żeńskie zwykło się dzielić tylko na sopran i alt. Przeciętnie zaangażowany meloman powinien rozróżniać sopran, mezzosopran i alt. Choć zdarzają się pułapki. Kiedyś moja mama krzyczy z kuchni: Gośka, chodź, śpiewasz w radiu. To było jakieś oratorium. Słucham i się zastanawiam skąd ta transmisja? Nie pamiętam takiej rejestracji. Aż nagranie dobiega końca i prezenter przedstawia solistów: alt… Artur Stefanowicz! Artur miał tak podobną do mojej barwę, że sama się nabrałam. A jakiś czas temu moja managerka dostała emaila z prośbą o autograf. Czyj? Słynnej tenorki Małgorzaty Walewskiej.