REKLAMA

Na Galę w Metropolitan Opera poszedłem w kapciach

Dyrektor Metropolitan Opera Peter Gelb zapowiedział na początku, że nastąpi zmiana w układzie gali, ponieważ są kłopoty techniczne z połączeniem się z Piotrem Beczałą, który znajduje się „na końcu świata”, w polskich górach (dokładnie w Żabnicy w Beskidzie Śląskim). Nie pojawiła się zapowiadana Anna Netrebko. A jednak problemów technicznych było wyjątkowo mało jak na tak potężny projekt łączenia się „na żywo” z około 40 artystami, znajdującymi się w swoich domach w USA, Kanadzie i wielu krajach Europy od Gruzji po Francję.

Świetnym pomysłem było błyskawiczne przeskakiwanie przez ocean za pośrednictwem Skype’a i zapowiadanie występu kolejnego śpiewaka (lub pary artystów) przez osobę, która występowała wcześniej. Został w ten sposób stworzony łańcuch serc. Wiadomo przecież, że wszyscy ci artyści się dobrze znają i podczas tej gali nie dało się wyczuć ani na moment jakiejś zazdrości, rywalizacji, która towarzyszy śpiewakom operowym podczas wielu lat kariery. Tu przede wszystkim wyczuwało się serdeczność i radość wiążącą się ze spotkaniem oraz wzruszenie.

Bardzo miłą, wręcz rodzinną atmosferę stworzył dyrektor generalny Peter Gelb, który przecież jak każdy szef musi liczyć straty, a one sięgają już około 60 milionów dolarów, ponieważ okres otwierania teatrów jest wciąż przekładany. MET odwołała wszystkie spektakle do końca sezonu i rozpoczęła zbiórkę pieniędzy, a Gelb zrezygnował ze swojej pensji wynoszącej prawie półtora miliona dolarów. Opera nie płaci pensji orkiestrze i chórowi. Sytuacja jest dramatyczna jak w większości instytucji artystycznych.

 Elina Garanča © Metropolitan Opera

Słowo „gala” niezbyt pasuje do wydarzenia, którego byliśmy świadkami, ale organizatorzy sprytnie napisali „at-home”. Był to przecież koncert bez precedensu. Wielu melomanów wspomina galę na stulecie MET, która trwała 11 godzin. Tam były: złoto, brylanty, fraki i piękne suknie. Tu wielkie gwiazdy, podziwiane divy jak Diana Damrau, Elīna Garanča, Aleksandra Kurzak nie miały na sobie kolii, przepięknych kreacji, teatralnego makijażu i fantastycznych fryzur. Równocześnie mógł się zdziwić ktoś, chcący zajrzeć do wnętrza najsłynniejszych śpiewaków świata, ponieważ w zdecydowanej większości pokazano nam fragment pokoju z książkami w tle albo nawet kawałek kuchni. Artyści byli ubrani może trochę lepiej niż domowo, ale na pewno nie wieczorowo. I to właśnie spowodowało, że była to pierwsza w historii gala w pantoflach, a domowa atmosfera sprawiała, że poczuliśmy się częścią tej wielkiej operowej społeczności.

Ogromne wrażenie zrobiła cudowna para śpiewaków: Aleksandra Kurzak i Roberto Alagna. Rozbawili mnie do łez, wykonując brawurowo duet z opery komicznej „Napój miłosny” Donizettiego. Do akcji w ich domu w malutkiej miejscowości Le Raincy we Francji wystarczyły proste rekwizyty takie jak butelka, partytura trzymana do góry nogami czy drabina przy biblioteczce, na którą w pewnym momencie wszedł słynny tenor.

Aleksandra Kurzak i Roberto Alagna © Metropolitan Opera

Piotr Beczała powitał nas z ładnego pokoju z kominkiem w swoim górskim domu i zaśpiewał z właściwą sobie klasą arię „Recondita armonia” z I aktu „Toski” Pucciniego. Cavaradossi maluje w rzymskim kościele obraz jasnowłosej Marii Magdaleny, który nagle zmienia na wizerunek swojej ukochanej śpiewaczki Florii Toski. Następnego dnia sławny tenor podzielił się fanami na Facebooku swoją radością z uczestniczenia w gali.

Piotr Beczała © Metropolitan Opera

Dla mnie ogromnie przejmujący był śpiew Isabel Leonard, mezzosopranistki z Nowego Jorku, laureatki dwóch nagród Grammy. Wykonała bez podkładu „Somewhere” z „West Side Story” Leonarda Bernsteina. Kiedy śpiewała „Pewnego dnia przyjdzie czas dla nas, czas razem… Pewnego dnia gdzieś odnajdziemy nową drogę życia” – trudno było się nie wzruszyć. Sama artystka również nie kryła swoich emocji. Ten śpiew, nie zakłócany przez nagranie, czysty i wolny był najwspanialszym przesłaniem tego wieczoru. Czekamy z niecierpliwością na możliwość współodczuwania z artystami w teatrze. I gdzieś tam się spotkamy.

Gitarzysta Jonny Greenwood i jego muzyczny dialog z przeszłością

5 lipca 2012 roku na mglistych polach gdyńskiego festiwalu Open’er tworzyła się pewna historia. Podczas jednego z koncertów nie było – jak każdego roku – skakania w rytm ulubionych piosenek, śpiewania ulubionych refrenów, lecz widownię otaczała pełna skupienia cisza. Przyczyną tego zasłuchania było zaprezentowanie na scenie, po raz pierwszy w dziejach imprezy, repertuaru z kręgu muzyki poważnej. Palmę pierwszeństwa dzierżył Krzysztof Penderecki. Nie pierwszy raz w historii, a na deskach festiwalowej estrady wykonano jego kanoniczne dzieła: „Tren ofiarom Hiroszimy” i „Polymorphia”. Przyczynkiem do tego wystąpienia był międzypokoleniowy muzyczny dialog Jonny’ego Greenwooda z muzyką polskiego kompozytora, zapoczątkowany kilka lat wcześniej, a mający swoją kulminację podczas Europejskiego Kongresu Kultury we Wrocławiu w 2011 roku.

Jonny Greenwood znany jest szerokiej publiczności przede wszystkim jako gitarzysta rockowego zespołu Radiohead. Jednak nie jest to muzyk ograniczający się do jednego gatunku. Pracując nieco na uboczu komponował muzykę do filmów, czy też na zlecenie BBC. Wśród dzieł napisanych dla brytyjskiej stacji znajduje się utwór „Popcorn Superhet Receiver” — dzieło nie tylko nagradzane przez słuchaczy BBC Radio 3, ale również kompozycja nawiązująca wprost do „Trenu Ofiarom Hiroszimy” Krzysztofa Pendereckiego z 1960 roku.

Zainteresowanie Greenwooda polskim kompozytorem ma swoje źródła w okresie nauki w college’u. To wtedy 19-letni muzyk podczas zajęć usłyszał po raz pierwszy dzieła Pendereckiego. Zachwycił go świat dźwiękowy, barwy, których nie spodziewał się usłyszeć w wykonaniu klasycznego instrumentarium. Jak sam mówił w reportażu Penderecki reloaded: „Dla mnie fascynujące jest, że Penderecki tworzył muzykę elektroniczną w latach 60., zgłębił jej potencjał i wrócił do muzyki klasycznej. I postanowił to samo osiągnąć z orkiestrą”.

Możliwość zetknięcia się Greenwooda z mistrzem stworzył Europejski Kongres Kultury we Wrocławiu uświetniający polską prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Z tej okazji zaproszono Jonny’ego Greenwooda oraz Aphexa Twina (twórcę muzyki elektronicznej i producenta) do stworzenia utworów inspirowanych twórczością Pendereckiego. Efekt obu koncertów przekroczył najśmielsze oczekiwania, a owocem jednego z nich była płyta „Krzysztof Penderecki and Jonny Greenwood”, zawierająca „Tren ofiarom Hiroszimy” oraz „Polymorphia”, a także zainspirowane tymi dziełami utwory Greenwooda „Popcorn Superhet Receiver” oraz „48 Responses To Polymorphia”.

Tak z powrotem trafiamy na mgliste pola festiwalu. Penderecki w wywiadach zaznaczał, że publiczność przyciągnęło nazwisko Greenwooda, a on był jednym z tych znanych nazwisk, ale nigdy nie słuchanych przez młodzież. A może warto napisać: słuchanych nieświadomie. W końcu ikoniczne obrazy filmowe takie jak „Lśnienie” Kubricka czy „Twin Peaks” Lyncha zawierają kompozycje Pendereckiego.

Absolutnie szalony pomysł organizatorów okazał się strzałem w dziesiątkę. Powodem tego może być fakt, że eksperymenty brzmieniowe Pendereckiego przypominają poszukiwania nowych barw, brzmień w muzyce popularnej. Atmosfera podczas koncertu tego dnia, unosząca się mgła, a także pewien chłód, potęgowały aurę tajemniczości dzieł Pendereckiego. Warto wrócić do tego magicznego momentu, gdy tonął we mgle wielotysięczny tłum zasłuchany w „Polymorphii”.

W baśniowym świecie mistrza operetki Jacques’a Offenbacha

Gdy w 1877 roku Jacques Offenbach rozpoczynał pracę nad operą fantastyczną  „Opowieści Hoffmanna”, nie sądził, że będzie to ostatnie dzieło w jego karierze. W końcu nikt nie wie, kiedy śmierć złapie go w swoje sidła. Jednak na pewno tkwiła w nim nadzieja, że przyszłe dzieło przeniesie jego karierę na nowy poziom. Dotąd był znany głównie jako twórca bardzo popularnych operetek, a opera ustawia jego twórczość w bardziej elitarnym gronie.

Na tapet wziął sztukę Jules’a Barbiera oraz Michela Carré opartą na trzech historiach fantastycznych Ernsta Theodora Amadeusa Hoffmanna: „Der Sandmann” (Piaskowy mężczyzna), „Rath Krespel”, „Das verlorene Spiegelbild” (Utracone odbicie), oplecionych fragmentami z biografii ich autora. Początkowo libretto, stworzone przez duet Barbier-Carré, było przeznaczone dla kompozytora Hectora Salomona. Ostatecznie w 1873 roku tekstem zainteresował się Offenbach.

Ernst Theodor Amadeus Hoffmann to postać niezmiernie ważna w XIX wieku: jako literat (jeden z prekursorów fantastyki grozy) i krytyk muzyczny. W jego biografii możemy znaleźć epizod polski. Podczas pracy w Warszawie był współzałożycielem Towarzystwa Muzycznego organizującego koncerty, m.in. z pierwszymi polskimi wykonaniami symfonii Beethovena. Najbardziej znanym utworem literackim Hoffmanna jest opowiadanie „Dziadek do orzechów” i „Król Myszy”, będące podstawą libretta „Dziadka do orzechów” Piotra Czajkowskiego.

„Opowieści Hoffmanna”, jak większość dzieł, mówią o miłości. Po raz pierwszy spotykamy głównego bohatera w winiarni, gdzie zaczyna snuć opowieści o swoich dawnych damach serca. W każdym akcie poznajemy inną ukochaną: w pierwszym — lalkę-automat Olimpię, w drugim — kurtyzanę Giuliettę, a w trzecim — młodą śpiewaczkę Antonię. Każda z tych historii, jak to bywa u Hoffmanna, jest pełna magii, fantastyki.

Prolog „Va pour Kleinzach!” w wykonaniu Neila Shicoffa

Premierę opery planowano na sezon 1877/78 w Théâtre-Lyrique-National (wcześniej działającym jako Théâtre de la Gaîté), lecz niestety z powodu cięć budżetowych nie doszła ona do skutku. Offenbach wciąż pracował nad dziełem, przeznaczając je do wystawienia w paryskiej Opéra Comique. Zmarł w 1880 roku, pozostawiając utwór niedokończonym na cztery miesiące przed premierą. Zarządcy teatru, zdeterminowani do wystawienia dzieła, zatrudnili do jego ukończenia kompozytora Ernesta Guirauda.

Aria Olimpii z I aktu w wykonaniu Jodie Devos

Ostatnie dzieło Offenbacha to niewątpliwie utwór ciekawy, podatny na interpretację, ale też trudny do wykonania. Założeniem kompozytora było, aby partie czterech głównych postaci kobiecych, zupełnie inaczej przedstawionych muzycznie, wykonywała jedna śpiewaczka. Ten rozstrzał charakterów wykonywanych arii, ukazanie w nich skrajnie różnych walorów głosowych jest ogromnym wyzwaniem dla wykonawczyń i zarazem ucztą dla melomanów.

Dzięki Telewizji ARTE możemy obejrzeć „Opowieści Hoffmana” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego z brukselskiego teatru operowego La Monnaie. Nagranie jest dostępne do 18 maja 2020 roku.

Melisa, czary i namiętność w barokowej oprawie

Natomiast Melissa z trzyaktowej opery „Amadigi di Gaula” (Amadys z Galii) Georga Friedricha Händla (1685-1759) nie ma nic wspólnego z łagodzeniem nerwów. Jest czarodziejką zakochaną w młodzieńcu Amadysie, który z kolei kocha piękną księżniczkę Orianę. Opera pełna jest magii i dramatycznych zwrotów akcji. Zazdrosna Melissa więzi księżniczkę w wieży, jednak nieugięty i waleczny Amadys pokonuje przeszkodę w postaci płomieni i ratuje Orianę. Do akcji wkracza jego rywal Dardano, który dokonuje niegodnego czynu i pomaga Melissie ponownie zamknąć Orianę w wieży. Czarodziejka wymyśla podstęp i przy pomocy zaklęcia sprawia, że księżniczka ma omamy wzrokowe i widzi w Dardano ukochanego Amadysa, który atakuje swojego rywala i zabija go. Melissa w ataku szału popełnia samobójstwo. Na finał scena zamienia się w piękny pałac stworzony przez boskiego czarodzieja Organda. Prapremiera opery odbyła się w Królewskim Teatrze w Londynie w 1715 roku.

Posłuchajmy, jak robiący oszałamiającą międzynarodową karierę kontratenor Jakub Józef Orliński śpiewa arię Dardana cierpiącego z powodu niespełnionej miłości. W drugim akcie opery zaczyna on wątpić w potężną moc Melissy, która obiecała mu, że będzie mógł połączyć się z ukochaną księżniczką. Pod koniec teledysku widzimy jak Dardano zmienia się w Amadysa.

Jakub Józef Orliński, G.F. Händel: „Pena tiranna”, (Amadys z Galii)

W Teatrze Wielkim w Warszawie w 1983 roku odbyła się premiera „Amadysa z Galii” w reżyserii Laco Adamika i scenografii Barbary Kędzierskiej. W partii Amadysa można było usłyszeć Jadwigę Rappe, jako Oriana występowała między innymi Izabella Kłosińska, a postać Melissy kreowały Urszula Trawińska-Moroz, Teresa Krajewska i Alicja Słowakiewicz.

Jeden z najlepszych polskich kontratenorów Michał Sławecki zaśpiewał arię Amadigi „Sussurrate, onde vezzose” z początku II aktu opery na festiwalu Bydgoska Scena Barokowa jesienią 2019 roku z towarzyszeniem Altberg Ensemble. Poszukując swojej ukochanej Oriany Amadys trafia na zaczarowane źródło, w którym widzi księżniczkę całującą jego rywala Dardanusa. Był to fałszywy obraz stworzony przez podstępną czarodziejkę. Po pięknym zaśpiewaniu arii Amadys mdleje.

Michał Sławecki, G.F. Händel, „Sussurrate, onde vezzose”, (Amadys z Galii)

Nowy bydgoski festiwal, organizowany przez Stowarzyszenie Akademia Muzyki Dawnej jest w całości poświęcony wykonawstwu utworów z XVII i XVIII wieku na instrumentach historycznych: klawesynie, teorbie, cynku, violi da gamba, flecie traverso i skrzypcach barokowych. Jeden z koncertów był pojedynkiem kontratenorów – Michała Sławeckiego i Rafała Tomkiewicza, którzy brawurowo śpiewali arie i duety z oper Händla i Vivaldiego.

A wracając do melisy, z pewnością każdemu z nas przyda się czasem filiżanka świeżo zaparzonych ziół o wspaniałym cytrynowym zapachu. Natomiast muzyka barokowa mimo dramatycznej akcji jak w „Amadysie z Galii” i tak potrafi zawsze ukoić nasze skołatane nerwy.

Urodziny pierwszego polskiego baletu „Wesele w Ojcowie”

Balet „Wesele w Ojcowie” jest najstarszą, najtrwalszą pozycją polskiego repertuaru baletowego. Libretto pióra Bonawentury Kudlicza przedstawia wesele Zośki i Szczepana, przebiegające według miejscowych zwyczajów wsi podkrakowskiej. Powstały w trakcie rozbiorów utwór, był pretekstem do manifestacji polskości, ukazania narodowej tradycji ludowej przez wprowadzenie na scenę polskich tańców, strojów, obrzędów ludowych. To właśnie z uwagi na te cechy utwór zyskał przydomek pierwszego polskiego baletu narodowego. Co ciekawe, pierwsza choreografia wyszła spod ręki Francuzów: Marucie’a Piona oraz pierwszego odtwórcy głównej roli męskiej – Louisa Thierry’ego, współpracujących z polską tancerką Julią Mierzyńską, również biorącą udział w prapremierze dzieła.

W utworze widoczne są pierwsze próby połączenia elementów polskiego folkloru z formami tańca klasycznego. Możemy tu znaleźć „pas de deux polskie”, „pas de trois krakowskie”, jak i „solo-mazur” pierwszej druhny. Jednoaktowy balet jest utrzymany w stylu romantycznego wodewilu: lekkiego muzycznego utworu scenicznego, a jego ludowość ogranicza się do treści, ukazania charakterystycznych cech rytmicznych i ruchowych tańców polskich. Mimo, że nie znajdziemy tu cytatów melodii ludowych, wniknięcia w treść tradycyjnych obyczajów, to swojski charakter, od początku istnienia utworu, zachwycał publiczność.

Muzyka oparta na polskich tańcach ludowych oraz sielankowa stylizacja, zapewniła baletowi mocną pozycję w repertuarze. W XIX wieku spektakl gościł na warszawskiej scenie ponad 400 razy, a jego wznowienie przez Piotra Zajlicha pod koniec I wojny światowej miało znaczenie symboliczne. Po zakończeniu II wojny światowej to właśnie Wesele w Ojcowie było pierwszym baletem wystawionym na Scenie Muzyczno-Operowej w Warszawie.

W ciągu 197 lat istnienia dzieła powstało wiele polskich utworów baletowych. „Wesele w Ojcowie” Kurpińskiego i Damse otworzyło historię polskiego baletu, towarzyszyło Polakom w momentach odrodzenia teatru, opery oraz sztuki baletowej ze zgliszczy dwóch wojen światowych. Obecność tego utworu w repertuarze w trudnych dla naszego narodu czasach świadczy o jego wartości. W 2015 roku „Wesele w Ojcowie” powróciło na polskie sceny dzięki zespołowi Cracovia Danza. Warto zapoznać się z udostępnionymi przez grupę fragmentami spektaklu i zobaczyć jak to historyczne dzieło wygląda.

Thriller „Dokręcanie śruby” Benjamina Brittena w Operze na Zamku

Jest to pełen napięcia thriller operowy, oparty na noweli Henry’ego Jamesa, znajdujący się w światowym kanonie najwybitniejszych dzieł operowych XX wieku. Pierwsza polska inscenizacja opery Benjamina Brittena odbiła się szerokim echem nie tylko w naszym kraju. Mroczna historia osadzona w wiktoriańskiej Anglii zachwyca muzyką, trzymającą w napięciu akcją, efektowną scenografią i pięknymi kostiumami. Opera będzie wystawiona w Szczecinie 28 marca o 19.00 i 29 marca o 18.00.

„Dokręcanie śruby” Opera na Zamku w Szczecinie © M. Grotowski

Zapraszamy do przeczytania wywiadu z reżyserką spektaklu.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Jest Pani pierwszym w Polsce twórcą, który podjął się realizacji „Dokręcania śruby”. To dobrze wejść na nietknięty grunt, zmierzyć się ze swoistą tabula rasa czy wręcz przeciwnie – stres, że weźmie się na warsztat i zepsuje, to suchej nitki recenzenci nie zostawią?

Natalia Babińska: Niestety grunt nie jest nietknięty, nawet w internecie możemy znaleźć sporo realizacji. Nie ma znaczenia, że nie są to polskie realizacje. Utwór jest powszechnie znany, a do tego widz operowy to widz podróżujący. Reżyser nie chce powielać cudzych rozwiązań, ale też na przykładzie innych spektakli wiadomo, który trop się sprawdza, który nie. Z drugiej strony – polska prapremiera to magnes dla środowiska, czyli spory plus. Najgorsza dla każdego twórcy jest obojętność: kiedy jego/jej praca pozostaje niezauważona. Wyobraźmy sobie, że oto ma miejsce wielka premiera (wg opinii twórców i teatru), realizatorzy się napracowali, niekiedy nawet niemal pozabijali się wzajemnie, a tu – widzów i dziennikarzy brak. Nie bałabym się zajadłej krytyki, w końcu recenzent też człowiek, ma prawo do własnego zdania. Bałabym się pominięcia milczeniem.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Dlaczego akurat TA opera Panią ujęła? Britten nie jest łatwy, nie jest melodyjny. Trudno nawet być pewnym, że konserwatywna część widowni, polubi, ba, że zrozumie taką operę.

Natalia Babińska: Ujęła mnie Opera na Zamku, a dokładnie dyrektor Jerzy Wołosiuk, swoją propozycją. Gdybym miała wybór, sięgnęłabym po Curlew River, która jest moim marzeniem. Dokręcania Śruby się przestraszyłam, i to zupełnie nie ze względów muzycznych (Moniuszko według mnie też nie jest łatwy dla zwykłego zjadacza chleba przy pierwszym słuchaniu). Chodziło o temat: niewygodny, dawniej i dziś zamiatany pod dywan. Po takie tematy artyści mają obowiązek sięgać, nawet jeśli się boją.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Czyli pracuje Pani dla ambitnego widza?

Natalia Babińska: Dokręcanie śruby jest spektaklem dla ambitnego widza. Chciałabym dotrzeć do wszystkich, ale akurat ten spektakl i ta muzyka pozostają wymagające. W przypadkach innych tytułów, które reżyserowałam, sytuacja przedstawia się nieco inaczej.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Banalnie teraz: o czym ta opowieść? I o czym jest dla Pani? Co dzieje się w starym domu w Anglii, do którego przyjeżdża młoda kobieta?

Natalia Babińska:
Pięknie brzmi to pytanie: „…w starym domu w Anglii, do którego przyjeżdża młoda kobieta.” Odpowiem jednym zdaniem: zniszczony, stary dom połknął młodą damę. Jesteśmy bezsilni wobec wielowiekowych tajemnic, które wydarzały się w czyichś czterech ścianach od pokoleń. Doświadczenie przeszłości ciągnie nas za sobą, abyśmy spełnili nasze przeznaczenie. Zmiana tego przeznaczenia wymaga ogromnej siły. Główna bohaterka, Guwernantka, okazała się zbyt słaba, aby zmierzyć się z nieokiełznanymi mrokami duszy świata arystokracji, ale też duszy mężczyzny. Libretto The Turn of the Screw emanuje duchem tamtych czasów, duchem nierówności między kobietami i mężczyznami, także w sensie moralnym. Dziś już taka historia nie zostałaby napisana, nie robi bowiem już wrażenia: kobiety się usamodzielniły, wzmocniły, a dawne różnice społeczne wyrównały. Chociaż coś wciąż jest na rzeczy. Przede wszystkim wciąż zamiatamy pod dywan problem erotyki dziecięcej. W ogóle – strach, który unaocznia się w postaci duchów w Dokręcaniu Śruby, jest właśnie lękiem przed erotyką, czymś złym, wypartym, niemoralnym.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
To trudny temat. Dla „wyrobionego” widza, także literacko. Czy opera wymagała uproszczeń czy scena, ruch aktora, interpretacja dały nowe możliwości?

Natalia Babińska: Temat jest trudny, bo dzisiaj z racjonalnego punktu widzenia wiadomo, co powinna była zrobić Guwernantka: zabrać dzieci i wyjechać, skorzystać z natychmiastowej pomocy z zewnątrz. Problem polega na tym, że w starym domu wszyscy tracą zmysły i zdolność do trzeźwego rozumowania. I pozostając w świecie niezdrowych fantazji tracą grunt pod nogami i toną. I kiedy budujemy klimat paranoiczny, nic nie można upraszczać, wręcz przeciwnie – komplikować. Scena i aktorzy oczywiście dają możliwości w tym zakresie.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Opierała się Pani na tłumaczeniach Henry’ego Jamesa czy na oryginale? Dwa tłumaczenia sugerują zupełnie inny obraz Guwernantki. Jeden – postępujący obłęd, depresja, przemiana, drugi – raczej jednak horror i opętane istoty wokół – od dzieci po duchy.

Natalia Babińska: Opierałam się na libretcie, zdecydowanie.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Ale która interpretacja jest Pani bliższa?

Natalia Babińska: Powieść Jamesa mnie irytowała: skrupulatny i pruderyjny język narracji (zapewne zamierzony) pozbawił całą historię tragizmu, do tego niedopowiedzenia wynikające z tejże skrupulatności relacji sprawiły, że nic mnie ta historia nie obeszła. Nie miałam komu współczuć, bo atramentu nie zalały niczyje łzy. Autor nie współczuł Guwernantce, miałam wręcz wrażenie, że patrzy na nią z lekką ironią i politowaniem. Britten przeciwnie – rozumiał Guwernantkę i możemy to odczuć w muzyce.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Zdecydowała się Pani na krynoliny-klatki, na duszny klimat wiktoriański.

Natalia Babińska: Nie można było inaczej. Klaustrofobia pomieszczeń sprzyja popadaniu w obłęd. Z kolei krynolina odcina kobietę od jej dolnej połowy, czyli jej seksualności. Zobrazowałabym to tak: jakby od pasa w dół kobieta znajdowała się pod wodą, a w pasie była skuta lodem.
Martynie Kander, scenografce i kostiumografce bliższa jest koncepcja depresji Guwernantki. Zgodnie z tą koncepcją tworzyła stroje JEDNEJ kobiety dla czterech w spektaklu. Każda w tej operze jest jej pewnym stadium. 
Bo każda jest lustrem dla innych. Nawet lalka w spektaklu została przez Martynę ubrana w strój Guwernantki. Kobiety dzieliły wspólny los. Los ten w dużej mierze zależał od łaski lub niełaski mężczyzn.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Przyświecała Pani spójność przekazu – reżyseria wraz ze scenografią czy kostiumami, czy zadecydowała Pani: interpretujcie, widzowie?

Natalia Babińska: Nie wyobrażam sobie braku spójności przekazu. A widz i tak sam sobie zinterpretuje…

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Jakie odwołania Pani zastosowała? Reżyser lubi coś ukryć, przemycić.

Natalia Babińska: Zbudowanie dobrego, spójnego spektaklu jest tak absorbującym zajęciem, że na przemyt nie starcza czasu. Na pewno wspieraliśmy się symbolami, plastycznymi obrazami, spójnymi zresztą z intencjami librecistki i kompozytora, a niekiedy przez nich podsuniętymi, jak na przykład konik na kiju, albo wieża czy okno. Inne, takie jak wanna i prześcieradło, które zresztą powraca, nasunęły się same.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Czy zostawia Pani widzowi pytania po wyjściu z Opery? Ja je wciąż mam. Od kiedy śruba dokręcała? Kogo dokręcała? Kogo nadal będzie dokręcać? Wiele….

Natalia Babińska: Spektakl kończy się śmiercią dziecka, więc trudno nie myśleć po wyjściu z opery: co się stało? Czy tragedia była konieczna? Śmierć dziecka jest bardzo mocnym zdarzeniem, rodzącym niezgodę, nie da się o niej nie myśleć.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Buduje Pani obraz swojej bohaterki krok po kroku. Scena po scenie zmierza się Pani z 12-tonowym schematem kompozytorskim. To musi okropnie dyscyplinować – tak głęboka relacja obrazu, gry z muzyką.

Natalia Babińska: Szczerze przyznam, że akurat 12-tonowość zupełnie mnie nie dyscyplinowała i nie miała dla mnie większego znaczenia. Ale dramaturgia narzucana przez charakter muzyki miała znaczenie kluczowe.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Do tego obrotówka – ułatwiała czy była „reżimowa”?

Natalia Babińska: Obrotówka nas wkręcała w klimat Dokręcania Śruby, więc była niezbędna. Ale wkręcała nas też (czasami) swoją niesubordynacją.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Teraz o multimediach – są delikatne – nie przystają raczej do mrocznej, pełnej grozy atmosfery na scenie. Jak uzupełniają opowieść?

Natalia Babińska: Multimedia są delikatne jak pajęcza sieć, przypominają negatyw fotograficzny, obraz w głowie, migawki, przebłysk, wspomnienia. Bardzo pasują do całego spektaklu. Do tego uzupełniają wnętrza o elementy scenograficzne i symboliczne. Wychodzą ze ścian i z głów. Wiszą między słowami. Kleją się do nas jak piętno, stereotyp. Zaczynają tańczyć przed oczami, wreszcie zmieniają się w duchy. Multimedia to czwarty wymiar na scenie.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Dzieci na scenie. Ciężka praca. To duże ryzyko?

Natalia Babińska: Tak. Nigdy nie wiadomo, jak dziecko zareaguje, czy podoła, czy nie zrezygnuje. Pewne sprawy profesjonalistom przychodzą bez trudu, natomiast dzieci potrzebują wielokrotnych powtórzeń. Ale nasza obsada dziecięca okazała się nad wyraz utalentowana. I do tego niepowtarzalna atmosfera, jaką tworzą dzieci na scenie; dorosły udający dziecko nigdy takiej atmosfery nie zbuduje.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
W operze zaznaczony jest wątek erotyczny. Dzieci musiały zmierzyć się z tajemnicą. Jak to Pani zrobiła?

Natalia Babińska: Nie wtajemniczałam dzieci w trudny temat. Owijałam niewygodne sprawy sporą ilością bawełny. Myślę, że te zabiegi były zabawne dla dorosłych przedstawicieli obsady. Ale w toku produkcji wychodziło na jaw, że dzieci wiedzą więcej, niż byśmy chcieli. Anioły od samego początku mają różki, czego my dorośli chcielibyśmy nie widzieć. Najbardziej bałam się rodziców dzieci – że nikt nie zgodzi się, aby jego dziecko wystąpiło w takiej operze. A prawda okazała się zaskakująco odmienna.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Relacje dzieci z duchami są prawdziwe czy to jedynie wyobrażenia?

Natalia Babińska: To pytanie do widzów. Zastanowiłabym się raczej, czy duchy mieszkają w głowach dzieci, czy przychodzą naprawdę?

Magdalena Jagiełło-Kmieciak:
Miles umiera. Dlaczego?

Natalia Babińska: To też jest pytanie do widzów.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: Wytłumaczmy tytuł. Dla czystej komercji lepszy byłby W kleszczach lęku, jak w pierwszym tłumaczeniu powieści. Dokręcanie śruby jest „mało operowe”.

Natalia Babińska: Nie wiedzieliśmy, „jak to nazwać”. Ja optowałam za pozostawieniem angielskiej wersji. Decyzję o przetłumaczeniu tytułu podjęła Opera na Zamku. W kleszczach lęku zgodnie wszyscy odrzuciliśmy jako pretensjonalne.

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: W całej produkcji widać ogromną odwagę reżysera – od trudnego tematu, przez trudną muzykę i budowanie klimatu do … właśnie do tytułu.

Natalia Babińska: Trudny temat narzucił kompozytor z librecistką, tytuł zaproponowała mi Opera na Zamku, klimat buduje muzyka. Ja na tej bazie wspólnie z zespołem realizatorów postawiłam spektakl, który współgra z tym trzonem muzyczno-literackim. Nie starałam się być odważna. Ktoś mi dał skrzydła i odleciałam. 

Magdalena Jagiełło-Kmieciak: I na koniec – czy Pani praca się udała? Kiedy reżyser jest zadowolony z efektu? Piątek tu nie dają, a recenzje to często kwestia gustu. Choć Pani dostała entuzjastyczne…

Natalia Babińska: Tak, jestem zadowolona. Myślę, że to najlepszy spektakl, jaki reżyserowałam. Takie rzeczy się po prostu wie. I recenzje nie mają tu znaczenia.

Dziękuję za rozmowę.


Natalia Babińska – absolwentka PSM im. Karola Szymanowskiego w Warszawie w klasie skrzypiec. Studiowała na Akademii Muzycznej w Warszawie (obecnie Uniwersytet Muzyczny) na wydziale Kompozycji, Dyrygentury i Teorii Muzyki (dyplom z wyróżnieniem 2001). Jest też absolwentką Wydziału Reżyserii Dramatu w Akademii Teatralnej w Warszawie (dyplom z wyróżnieniem 2006). Zrealizowała 20 przedstawień: teatralnych, muzycznych, studenckich, autorskich, operowych, eksperymentalnych. Jest też autorką muzyki do 4 spektakli teatralnych, teatru tv oraz seriali tv. Napisała 10 scenariuszy do teatru, teatru dla dzieci i filmu. Ukończyła Podyplomowe Studium Zarządzania Kulturą PAN. Otrzymała wiele prestiżowych nagród.

Wzór artysty i pierwszy muzyk – Orfeusz

Orfeusz – syn muzy poezji Kaliope – posiada w sobie zarówno pierwiastek boski, jak i ludzki. Przede wszystkim jest wcieleniem muzyka i poety, co w starożytnej Grecji było równoznaczne z ucieleśnieniem prawdziwego artysty. Postać kojarzy się przede wszystkim z wędrówką do Hadesu w celu odzyskania swojej ukochanej. Swoim śpiewem i grą na lirze oczarowuje świat podziemny, a jego ukochana może mu zostać zwrócona pod warunkiem, że ten w drodze powrotnej nie spojrzy za siebie. Orfeusz wracając z piekieł podróżuje w całkowitej ciszy.

Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że do I w. p.n.e. ukochana Orfeusza nawet nie miała swojego imienia. To nie romantyczna miłość była ważna w tej historii, lecz muzyka i jej moc. Platon w „Polityce” nie zastanawiał się nad tym, czy muzyka wpływa na człowieka. Rozprawiał o teorii etosu, zgodnie z którą poszczególne skale wpływały na ludzi źle lub dobrze. Filozof przypisywał danym skalom muzycznym nastroje oddziałujące na człowieka, przykładowo skala frygijska według Platona budziła niepokój i gwałtowność, ale także zagrzewała do walki.

Wędrówka do Hadesu z miłości do kobiety zdominowała wyobraźnię późniejszych artystów i filozofów, dla których Orfeusz uosabiał dylemat twórcy w poszukiwaniu sensu życia, miłości i sztuki. I tak oto w 1600 roku w ramach działalności Cameraty Florenckiej powstała pierwsza zachowana opera: dramma per musica „Euridice” Jacopo Periego, do libretta Ottavia Rinucciniego. Cztery lata wcześniej Peri skomponował utwór sceniczny „Dafne”, jednak większość tej opery zaginęła, a prawdziwy sukces odniosła dopiero „Euridice”. Jak na pierwszą operę w historii przystało, opowiadała historię pierwszego muzyka. Utwór został skomponowany z okazji ślubu Marii Medycejskiej i króla Francji Henryka IV. Z tego powodu nieszczęśliwe zakończenie utrwalone na przestrzeni wieków zastąpiono szczęśliwym powrotem Orfeusza i Eurydyki na ziemię. Dzieło kończy apoteoza muzyki i miłości.

Z powodu renesansowego zainteresowania antykiem w sztuce postać Orfeusza odegrała ważną rolę nie tylko w dziedzinie muzyki, ale także w malarstwie czy poezji. Jacopo del Sellaio stworzył cykl obrazów poświęcony postaci pierwszego artysty, ukazując jego podróż i zmagania w Hadesie. Wiele obrazów i rzeźb z czasów odrodzenia przedstawia Orfeusza grającego wśród zwierząt drapieżnych, które zahipnotyzowane jego muzyką, stają się całkowicie uległe.

Mit Orfeusza łączy zatem w sobie trzy filary, na których opierała się cała kultura europejska – miłość, śmierć oraz obraz artysty, czyli muzyka i poety. Orfeusz jako syn muzy i człowieka, obdarzony darem muzyki mógł komunikować się pomiędzy światem boskim i ludzkim. Odmienne zakończenia opowieści i uniwersalność tematów sprawiły, że stała się ona inspiracją dla artystów każdej epoki, a ogromnej roli tego mitu w kulturze europejskiej odmówić nie można.

Kobieta upokorzona i polska publiczność podzielona czyli nowa inscenizacja „Halki” Mariusza Trelińskiego

A może sprawił to fakt, że najlepszy obecnie tenor liryczny na świecie Piotr Beczała wspaniale promował to przedstawienie w Wiedniu i Warszawie, występując w partii Jontka? Przyczyn było pewnie wiele. Opera Narodowa koordynowała obchody 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki w całej Polsce. Większych i mniejszych wydarzeń było mnóstwo. Wydawałoby się więc, że trzeba odpocząć od Moniuszki, ale ta wiedeńsko-warszawska koprodukcja od początku wzbudzała wielkie zainteresowanie.

Piotr Beczała w „Halce” Moniuszki w reż. Mariusza Trelińskiego © Krzysztof Bieliński, materiały TWON

Sukces premiery „Halki” w słynnym Theater an der Wien został przypieczętowany bardzo dobrymi recenzjami w prasie austriackiej i owacjami wiedeńskiej publiczności, która również wykupiła wszystkie bilety z dużym wyprzedzeniem. Judith Belfkih napisała w „Wiener Zeitung”, że był to „fascynujący wieczór operowy, […] nasycony treścią dramat miłosny stanowił również odkrycie dla niepolskich uszu i oczu”. Thomas Götz stwierdził na łamach „Kleine Zeitung Steiermark”: „Dzięki wspaniałej obsadzie i mądrej reżyserii „Halka” trafia również do wrażliwości Wiedeńczyków”. Austria Presse Agentur (austriacki odpowiednik PAP) podsumowała to wydarzenie następująco: „… owacyjnie przyjęta „Halka” w Theater an der Wien stała się wyjątkową okazją do odkrycia 150-letniego dzieła, bez potrzeby wycieczki w świat chłopskiego romantyzmu”. Theater an der Wien dawniej kojarzył się z operetkami, ale konsekwentnie zmienia swoją linię repertuarową i stał się ważną sceną operową w Austrii, nie stroniącą od artystycznych i muzycznych eksperymentów. Właśnie w tych kategoriach należy potraktować wiedeńską premierę mało znanej za granicą opery narodowej polskiego kompozytora.

Mariusz Treliński – pracujący w tandemie ze scenografem Borisem Kudličką, kostiumograf Dorotą Roqueplo i choreografem Tomaszem Janem Wygodą – stworzył spektakl konsekwentnie odarty z wszelkiej cepeliowskiej tradycji. Gdyby „Halka” została obecnie wystawiona w Wiedniu w konwencji promowanej niegdyś przez bardzo zasłużoną Marię Fołtyn – byłaby to katastrofa. Cały świat ogląda chętnie występy zespołów „Mazowsze” i „Śląsk”, natomiast w teatrach operowych na Zachodzie tradycyjno-ludowe elementy byłyby potraktowane jako przeżytek. Przede wszystkim mało kto przejąłby się cierpieniem tytułowej bohaterki, wystrojonej w haftowaną sukienkę i czerwone korale. To dla części polskiej publiczności był może i szok, że reżyser Mariusz Treliński przesunął akcję do czasów PRL-u i umieścił ją w słynnym przez wiele lat hotelu Kasprowy, będącym kiedyś synonimem luksusu. Szczerze mówiąc jednak dla mnie wcale nie jest to jednoznaczne, co pojawiało się w informacjach przed premierą. Ja nie widzę tutaj Polski, ani Kasprowego, ani Tatr. Prawdę mówiąc jedynym elementem, który świadczy o przeniesieniu nas w czasy drugiej połowy XX wieku jest wielki uliczny telefon, a hotel w scenografii przypomina jakieś nowoczesne, bliżej nieokreślone miejsce. Delikatne nawiązanie do poprzedniej epoki pojawia się w niektórych kostiumach gości weselnych, fryzurach i koturnowych butach.

Zanim orkiestra zaczęła grać uwerturę, widzimy na scenie postacie poruszające się w zwolnionym tempie jak na przewijanym nagraniu filmu. Mamy tu policjantów z latarkami, prześwietlającymi pomieszczenia hotelowe, a na pierwszym planie jeden z nich trzyma przed sobą charakterystyczne kółko na metalowym drągu, które znamy ze śmiertelnych wypadków na drogach. W tle widać potężnego białego niedźwiedzia – i to jest chyba jedyny element, który jakoś kojarzy się z górami. Przypomniał mi się luksusowy hotel w kanadyjskim Banff, gdzie w holu stał wypchany niedźwiedź grizzly. Natomiast ten biały miś bardziej kojarzy się z Syberią czy Alaską niż z Polską. Jest też na scenie kobieta wisząca prawie na słuchawce wielkiego szaro-srebrnego telefonu, który znamy z budek umieszczonych niegdyś na europejskich ulicach. W tym sensie nie mamy tu polskich realiów, może z wyjątkiem tego, że widzimy Janusza (świetnego w tej partii i roli aktorskiej Tomasza Raka) leżącego obok łóżka w hotelowej sypialni, z pustą butelką wódki. Zresztą Janusz kilka razy wyrusza w poszukiwaniu czystej wyborowej, którą znajduje w lodówce, w otoczeniu innych butelek i skrzynek. To charakterystyczny w Europie obraz Polaczka – pijaczka. No cóż, stereotypy najlepiej się sprzedają. Trudno jednak się dziwić, skoro motywem przewodnim spektaklu jest zabawa weselna w eleganckim lokalu, gdzie kelnerów jest tyle samo, co gości. Widzimy jednak weselicho à rebours. Jest nawet w pewnym momencie nawiązanie do tańca ludowego, ale w sposób prześmiewczy. Nagle na środku sali z weselnymi stołami zostaje ustawione sztuczne srebrne ognisko, wokół którego kobiety tańczą z ciupagami. Kiedy indziej pierwszy weselny taniec młodej pary okazuje się mazurem, do którego dopiero po chwili dołącza kilka par i w niektórych gestach widzimy nawiązanie do klasycznego polskiego tańca. Zespół na scenie pląsa i wije się lub po prostu podryguje do muzyki, co dla wielu – zwłaszcza starszych – widzów w Polsce, przychodzących na operę narodową, jest odbierane kontrowersyjnie. Podczas granego przez orkiestrę mazura głównie tańczy dekoracja, jeżdżąca w kółko i trochę głośno. Notabene to jeden z nieodłącznych elementów całego spektaklu. Obrotowa scena została wykorzystana bardzo mocno, aż za mocno, a jej niewielka konstrukcja na potężnej scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej wygląda trochę karykaturalnie.

Zapowiedź „Halki” w reżyserii Mariusza Trelińskiego

Wszystko jest tu zimne. Na scenie króluje czarno-biały film z elementami srebra i mocnym akcentem czerwieni, gdy Janusz znajduje Halkę z zakrwawionym brzuchem, leżącą w kuchni na ziemi, kiedy poroniła. Mam też w oczach widok ciała Halki, leżącego bezwładnie na jednym z weselnych stołów. Później już do końca Halka będzie miała krew na nodze. Janusz w ciemnych okularach, czarnych spodniach i czarnej koszuli przypomina mi od pierwszej do ostatniej sceny Zbigniewa Cybulskiego.

Przyznaję, że bardzo chciałem zobaczyć jako Halkę Ewę Vesin. Wiem, że uratowała spektakl w Theater an der Wien, gdy amerykańska sopranistka Corinne Winters była przeziębiona. Żałuję, że w Polsce nie dano jej szansy występu z Piotrem Beczałą, choć Rafał Bartmiński stworzył wielką kreację jako Jontek i publiczność nagradzała go największymi brawami w czasie całego spektaklu. Fakt, że śpiewak kreujący partię Jontka jest wręcz uwielbiany i mocno oklaskiwany, wydaje się o tyle niesprawiedliwy, że przecież ma on o wiele mniej działań scenicznych i śpiewania niż sopranistka kreująca Halkę. Niedawno podziwiałem Ewę Vesin w „Tosce” na deskach Opery Narodowej. Artystka zaczyna robić międzynarodową karierę. Zbudowała wspaniałą postać, od pierwszej do ostatniej minuty konsekwentną i pełną autentycznych emocji. Nie przeszkadza mi przebranie jej w kelnerkę, ponieważ w ten sposób reżyser buduje opozycję dwóch światów: panów i służących. Dziewczyna ze wsi może być kochanką, ale nie żoną bogacza. Mimo tego, iż w naszych czasach ten dysonans coraz bardziej się zaciera, to jednak do dziś zwłaszcza starsze osoby ciągle uważają, że nie wypada na przykład wiązać się komuś po studiach z dziewczyną po zawodówce. Klasowość jest ciągle obecna w europejskim myśleniu. To widać po ubraniach, samochodach, biżuterii, domach czy wakacjach. A więc w tym spektaklu osią konfliktu jest przepaść między bogaczami i biedakami, mieszczanami i wieśniakami.

Symboliczny stał się tu element zamiatania „pod dywan”. Na przykład Halka wpada do sali weselnej i w ataku szału zrzuca na podłogę część zastawy stołowej, tłukąc talerze, a kelnerzy natychmiast biorą miotły i sprawnie usuwają te rzeczy pod długie, wiszące do podłogi białe obrusy na stołach. Zaskakująca jest też scena, gdy Halka w desperacki sposób wskakuje na Janusza, oplatając go swoimi nogami, a on w końcu zrzuca ją z siebie na podłogę jak robaka. Panna młoda Zofia (Maria Stasiak) zrzuca welon i biegnie poskarżyć się swemu ojcu Stolnikowi (Krzysztofowi Szumańskiemu) jak dziewczę, któremu zabrano ulubioną zabawkę, ale równocześnie po chwili pokazuje niejednoznaczność emocji, wyrażając żal wobec Halki bliskiej obłędu. Ten element grania na uczuciach jest w całym spektaklu osią napędową dramatu.

Często w „Halce” deszcz spływa po wielkich, wysokich szybach, w naturalny sposób wzmacniający melancholię i kojarzący się nieodłącznie z cierpieniem upokorzonej Halki, która nosi w brzuchu owoc miłości z Januszem. Duża ilość okien na scenie sprawia wrażenie, że jesteśmy we wnętrzu, a zarazem w wolnej przestrzeni. Ważnym elementem dekoracji staje się brzozowy las, kojarzący się z polskim sielankowym krajobrazem, ale mamy też w oczach „Brzezinę” Andrzeja Wajdy na motywach opowiadania Iwaszkiewicza, kiedy umierający na gruźlicę Stanisław uwodzi wiejską dziewczynę Malinę. Film jest inspirowany również twórczością Malczewskiego i duże znaczenie ma tu rozbudzony erotyzm… Natomiast w zimnym spektaklu Trelińskiego panuje dojmujący smutek z powtarzanym przekazem dla widzów, że możemy czuć się jak świadkowie podczas rozprawy sądowej i odtwarzania faktów poprzez pytania sędziego, adwokata i prokuratora oraz wypowiedzi świadków. Świadczy o tym także fakt, że druga część przedstawienia rozpoczyna się tak samo jak prolog, czyli znowu widzimy w zwolnionym tempie poruszających się policjantów z latarkami, przeszukujących miejsca w hotelu i wokół budynku. Możemy się również poczuć jak widzowie oglądający film. Retrospekcja jest przecież bardzo wdzięcznym elementem historii odtwarzającej tragiczne wydarzenia, które doprowadziły do śmierci. Kto jest winien? Czy było to samobójstwo, czy ktoś „pomógł” ofierze w tym desperackim czynie?

Ewa Vesin jako Halka © Krzysztof Bieliński, materiały TWON

Świetnie poprowadzona jest tu interakcja między Halką i Januszem, który wyznaje jej miłość, a bierze ślub z inną, jakby łamał się między prawdziwą miłością a kontraktem małżeńskim, wybierając ostatecznie bogatą kobietę i doprowadzając do rozpaczy uwiedzioną i ośmieszoną wiejską dziewczynę. Jontek natomiast został tu przedstawiony jako typowy bohater romantyczny, cierpiący z powodu niespełnionej miłości do Halki, zdobywający serca publiczności, wstawiający się za okrutnie potraktowaną dziewczyną i rzucający się na Janusza z pięściami.

Dyrektor do spraw obsad, profesor Izabela Kłosińska, dobrała razem z Mariuszem Trelińskim i Łukaszem Borowiczem znakomite osoby do tego spektaklu, wciągającego jak dobry dramat. W pewnym momencie przestaje być już ważne, czy jesteśmy w hotelu w Tatrach czy w Alpach. Pod względem psychologicznym trzy główne postacie zostały poprowadzone bardzo głęboko, natomiast poza intymną historią wiele się dzieje. Mamy tu: sceny tańca gości weselnych z paniami w fantastycznych białych butach z koturnami, mikroscenkę z obleśnym typem uwodzącym dwie dziewczyny w hotelowej sypialni, kelnerkę erotycznie zaciągającą się papierosem na wysokim tarasie budynku, kelnerki wyłaniające się nagle spod weselnych stołów… Realność jest pomieszana z kliszami pamięci i atmosferą grozy, kiedy słychać coś w rodzaju odgłosów burzy. Na ponurą historię nakładają się krótkie, zabawne obrazy jak np. wpadający nagle pod stół Dziemba (Dariusz Machej) a po chwili płynnie wyłaniający się znowu zza obrusa…

Można by tak długo opisywać to przedstawienie, ale warto je po prostu zobaczyć. Fantastycznie, porywająco gra orkiestra Opery Narodowej pod dyrekcją Łukasza Borowicza, który idealnie wyczuwa wszystkie niuanse słowiańsko-narodowo-romantycznej muzyki Moniuszki. Kolejna szansa będzie jesienią tego roku. Wiem, że publiczność polska podzieliła się w ocenach tak wystawionej „Halki”. A jednak ten muzycznie znakomity spektakl pokazał, że Moniuszko może być słuchany z przyjemnością nie tylko przez Polaków, ale także przez obcokrajowców, a psychologiczny dramat upokorzonej kobiety jest w tej inscenizacji na tyle czytelny i mocny, że może poruszyć serca ludzi na całym świecie.

Czarna dama piosenki francuskiej na Festiwalu w Łańcucie

Ach, co to był za koncert! Sławna na całym świecie piosenkarka Juliette Gréco (urodzona 7 lutego 1927 roku na południu Francji w Montpellier), przyjechała na Festiwal Muzyki w Łańcucie na zaproszenie Dyrektora Bogusława Kaczyńskiego. Wcześniej miała wspaniałe tournée po USA. Występowała w San Francisco, Los Angeles, Chicago i Nowym Jorku (Carnegie Hall), gdzie witano ją jak królową. Natomiast kiedy leciała starym radzieckim samolotem z Warszawy na lotnisko pod Rzeszowem, była przerażona. Miała wrażenie, że za chwilę maszyna się rozleci. Bogusław Kaczyński przywitał ją z wielkim bukietem czerwonych róż, a blada gwiazda wyszeptała: „Myślałam, a nawet była pewna, że z tego samolotu wypadnie podłoga. Tak trząsł”. Gdy jechała samochodem, widziała tylko pola i stare chałupy, więc stwierdziła, że po raz pierwszy w życiu będzie występować na wsi. Ucieszyła się na widok pięknego zamku w Łańcucie i nazwała go małym Wersalem, ale po spróbowaniu żuru z dodatkiem kiszonego ogórka stwierdziła, że nigdy czegoś tak okropnego nie jadła i uznała tę zupę za gorszą w smaku od swoich lekarstw.

Sam koncert zatarł jednak wszystkie złe wrażenia. Został zarejestrowany przez Telewizję Poznań i był wielokrotnie emitowany na antenie ogólnopolskiej, a nawet za granicą. Zachwycona entuzjazmem publiczności Gréco czule złożyła Bogusławowi Kaczyńskiemu autograf „z przyjaźnią” na jego pięknym białym jedwabnym szalu.

Bogusław Kaczyński, nazywający Gréco muzą francuskiej piosenki, tak napisał o niej w swojej książce  „Łańcut moja miłość”: „Była w swych piosenkach wyrazicielką filozofii, głoszonej przez Sartre’a i Mauriaca. Oni byli ojcami chrzestnymi jej kariery, a artyzm swój rozwijała i umacniała, śpiewając nocami w Café de Flore czy w kabarecie Le Tabou. Przez całe życie pozostała wierna swoim czarnym sukniom z długimi obcisłymi rękawami. Zawsze utrzymane były w podobnym stylu, tylko z biegiem lat stawały się bardziej szykowne i szyte z coraz droższego jedwabiu.” (s. 72).

P.S.: Tu można zobaczyć koncert charyzmatycznej gwiazdy francuskiej piosenki: https://poznan.tvp.pl/41250631/przeboje-boguslawa-kaczynskiego-gwiazdy-sceny-i-estrady-juliette-greco-10022019

O Juliette Gréco, Gilbercie Bécaud, Secie del Grande, Katii Ricciarelli, Stefani Toczyskiej, Ninie Andrycz, Mirze Zimińskiej-Sygietyńskiej, Agnieszce Duczmal i wielu innych znakomitościach mogą Państwo przeczytać w książce Bogusława Kaczyńskiego: „Łańcut moja miłość. Festiwal, który stał się legendą” (Wydawnictwo Casa Grande).

„Wiedeń moich marzeń” – widowisko muzyczne

„Wiedeń moich marzeń” to atrakcyjne widowisko muzyczne zrealizowane przez dyrektora artystycznego ORFEO Fundacji im. Bogusława Kaczyńskiego i Sceny ORFEO – reżysera Krzysztofa Korwina-Piotrowskiego i choreograf Annę Siwczyk. Akcja spektaklu toczy się w wiedeńskim parku, gdzie wszystko może się wydarzyć jak w baśniach tysiąca i jednej nocy. Pojawiają się między innymi: dyplomaci, damy, żołnierze, Azjaci, kwiaciarka, gazeciarz, kelnerka w kawiarence. Tańczy się tu walce, czardasze i polki. Króluje muzyka Johanna Straussa („Baron cygański”, „Zemsta nietoperza”, „Wiedeńska krew”, „Tysiąc i jedna noc”), ale słychać też melodie Lehára („Kraina uśmiechu”, „Wesoła wdówka”). Można będzie przekonać się, jakie są klucze do bram miłości, jak kobiety kochają kapelusze, jaki pociąg jedzie z Państwa miasta do samego Wiednia, kogo cesarz Franciszek Józef obdarowywał drogą biżuterią i dlaczego wiedeńska krew jest najbardziej odpowiednia dla naszych serc. Wybitnym śpiewakom z teatrów muzycznych i operowych (Małgorzacie Długosz, Anicie Maszczyk, Joannie Trafas, Łukaszowi Gajowi i Adamowi Sobierajskiemu) towarzyszy zespół wokalno-taneczny „Orfeum” oraz Chopin University Chamber Orchestra pod dyrekcją Rafała Janiaka po wspaniałym tournée w Chinach. W wersji kameralnej śpiewakom towarzyszy pianista lub Zespół Straussowski.

Festiwal im. Bogusława Kaczyńskiego: Wiedeń moich marzeń

Pierwsza wersja widowiska powstała w Gliwickim Teatrze Muzycznym w 2004 roku. Spektakl został zaprezentowany kilkadziesiąt razy w wielu miastach Polski, m.in. w Sali Kongresowej w Warszawie, Filharmonii Krakowskiej i Teatrze Wielkim w Łodzi. Pozostawał w repertuarze GTM przez 12 lat. Premiera nowej wersji, z warszawską orkiestrą, zmodyfikowanym repertuarem i projekcją wiedeńskich plenerów – odbyła się w Hali Widowiskowo-Sportowej w Białej Podlaskiej 29 września 2019 roku w ramach Festiwalu im. Bogusława Kaczyńskiego. Widowisko zostało nagrodzone długimi owacjami na stojąco 2500 widzów.