REKLAMA

Dlaczego Pizarro boi się Florestana? Niebiańskie zwycięstwo wolności w gdańskim „Fideliu”

Niemiecki reżyser Michael Sturm uprawia tzw. teatr reżyserski. Regietheater pozwala na swobodę interpretacji wymowy dzieła, przenoszenie inscenizacji w inną epokę i nadawania jej nowych znaczeń. Ta współczesna praktyka teatralna ma zastosowanie przede wszystkim na scenach dramatycznych. Aby wyraźnie przedstawić swoją wizję, twórcy swobodnie wykreślają i dodają fragmenty innych dzieł. Ważnym przykładem tego nurtu w Polsce mogą być spektakle Krzysztofa Warlikowskiego czy Mai Kleczewskiej. Warto przywołać słynne przedstawienie „Klątwy” w Teatrze Powszechnym w reżyserii Olivera Frljića, w którym z oryginalnego dzieła niewiele zostało. Ale tę produkcję określono w programie teatru jako opartą „na motywach dramatu Stanisława Wyspiańskiego”.

W przypadku dzieł operowych ingerencja w strukturę kompozycji bywa znacznie bardziej skomplikowana. Dzieła operowe są zazwyczaj „ukończone”, z myślą o konkretnych typach głosów i zawartością partytury. Znacznie trudniej jest więc zmieniać tekst, ale można dodawać, nie tylko scenicznie, nowe wątki wzbogacające inscenizację.

„Fidelio”, jedyna opera Ludwiga van Beethovena, utwór wielokrotnie przez kompozytora przerabiany (istnieje kilka różnych wersji opery, jest kilka uwertur do niej) ma niejako strukturę otwartą. Pomimo swojej oratoryjno-symfonicznej formy dzieło skomponowane jest w strukturze numerycznej, przerywanej mówionymi dialogami, jako tzw. Singspiel.

Beethoven był artystą żyjącym na przestrzeni dwóch wielkich epok, Oświecenia i Romantyzmu. Opowieść o Leonorze napisał w czasach, kiedy kwitł idealizm. Był to też okres bardzo niespokojny, pełen społecznych napięć (wojny napoleońskie, zbliżająca się Wiosna Ludów). Kompozytor, wykorzystując banalną historię o bohaterskiej żonie ratującej w męskim przebraniu niesłusznie uwięzionego męża, opowiedział o niezłomnej walce zakończonej optymistycznie zwycięstwem wolności. Ale stworzył też dzieło bardzo silnie zabarwione politycznie.

Nie jest to pierwsza realizacja Michaela Sturma w Polsce. Cztery lata temu wyreżyserował „Śpiewaków norymberskich” Ryszarda Wagnera w Poznaniu. Przewrotnie odwołał się w tamtej produkcji do archetypów niemieckiej kultury: „Melancholii” Albrechta Dürera, „Triumfu woli” Leni Riefenstahl, Jasia i Małgosi oraz estetyki krasnali ogrodowych. W gdańskiej realizacji Sturm „zachował” muzykę Beethovena. Dodał jednak nowe znaczenia, bazując przede wszystkim na recytatywach. Pozostał wierny apoteozie wolności „Fidelia” i zaproponował genialną, rozciągniętą na przestrzeni dziejów, uniwersalną opowieść o niezłomności ducha. I zwycięstwie miłości.

W Operze Bałtyckiej reżyser odniósł się do walki o niezależność rozumu. Przedmiotem ataków są bowiem nie tylko ludzie, lecz także dzieła wolnej myśli, czyli literatura. W wizji reżysera, najstraszniejszym przejawem reżimów jest nie tylko zabijanie ludzi, ale przede wszystkim niszczenie umysłu. Zamiast typowego lochu widzimy zniszczoną bibliotekę. Florestan, wyposażony w pierwszej scenie w maszynę do pisania, jest niezależny i dlatego należy go zabić. Stanowi zagrożenie dla wprowadzenia nowego porządku, pisarze, twórcy, artyści mogą być bardzo niebezpieczni. Poruszająca jest scena, gdy bohater, na cmentarzysku książek, otwiera każdą z nich na stronie tytułowej.

Katarzyna Wietrzny (Leonora) © Krzysztof Mystkowski / KFP

Inscenizacja jest tryptykiem podzielonym na trzy odniesienia epokowe. Podczas uwertury widzimy jasny świat ducha, sielankę czasów Oświecenia. Bohaterowie cieszą się życiem (i książkami), które rekwirują wysłannicy nowego reżimu, Jaquino i Marcelina. W drugiej odsłonie panuje mrok, nawiązujący do czasów narodzin nazizmu i Republiki Weimarskiej, ze wstrząsającą sceną palenia literatury. Na stos trafiają nie tylko Szekspir, Schiller, Biblia, Talmud czy Goethe, ale także Mickiewicz, Szymborska i Tokarczuk. W trzeciej części jesteśmy w teraźniejszości widzów, nieodległej historii Polski i Europy. Na tle Dziennika Telewizyjnego i obrazków ze Stoczni Gdańskiej z Lechem Wałęsą i Wojciechem Jaruzelskim na czele zjawia się Don Fernando, symbolicznie przebrany za Papieża-Polaka, Jana Pawła II. A zwycięscy bohaterowie, Leonora i Florestan, na tle czarno-bieli przeradzającej się w kolorowy obraz nieba, idą w rajską przestrzeń. Symbolicznych tropów jest w tej inscenizacji zresztą bardzo dużo. Leonora, podczas wędrówki po lochach, czyta, głosem Jacka Laszczkowskiego, siedem ksiąg, m. in. Biblię i Tadeusza Borowskiego (znamienny cytat: Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi). Warto przywołać padające na uwięzione książki zielone światło – kolor nadziei, czy pałujące obywateli okrutne dzieci, które z tornistrami na plecach w scenie finałowej uczone są historii najnowszej. Szczerze mówiąc, dziwię się dość powściągliwym i krytycznym recenzjom tego spektaklu, pełnego wielu czytelnych symboli.

Łukasz Konieczny (Rocco) © Krzysztof Mystkowski KFP

Przedstawienie jest też bardzo piękne, jeśli chodzi o warstwę wizualną. Autorką scenografii i kostiumów jest Katarzyna Zawistowska, wielokrotnie współpracująca z Operą Bałtycką. Realizowała tam spektakle tańca współczesnego „Tamashii” i „Sen” we współpracy z choreografem Wojciechem Misiuro, a także moniuszkowską „Halkę”. Zawistowska stworzyła duszną, ale uniwersalną przestrzeń dramatu, z wykorzystaniem wspaniałej reżyserii światła (Piotr Miszkiewicz) i projekcji multimedialnych (Mateusz Kozłowski). W pamięci pozostanie chóralna scena biblioteczna z udziałem wyzwalających się duchów.

Strona muzyczna przedstawienia pozostawiała jednak trochę do życzenia, zwłaszcza, jeśli chodzi o dźwięk orkiestry. Michał Krężlewski prowadził zespół muzyków Opery Bałtyckiej bardzo sprawnie, ale delikatnie brzmieniowo. Przydałoby się więcej monumentalności i beethovenowskiej wyrazistości stali. Może po postu trochę więcej „huku”. Katarzyna Wietrzny w dramatycznej partii Leonory zaprezentowała bogatą i piękną barwę głosu. Nawet jeśli generalnie ta rola jest dla niej jeszcze zbyt dramatyczna, potrafiła przekonać scenicznie i wzruszyć interpretacją. Wyrazista w swojej kreacji Marceliny była Ewa Majcherczyk, śpiewając jadowicie słodko. Szlachetnie zabrzmiał bas Łukasza Koniecznego w partii Rocca, a Leszek Skrla był pewnym siebie, demonicznym i odrażającym Pizzarrem, wokalnie odnajdując skomplikowane subtelności tej partii. Świetnie rozwija się postaciowo i głosowo baryton Jan Żądło, którego obsadzono w roli Jaquina, choć w tej partii obsadza się zwykle tenora lirycznego. Tomasz Kuk jako Florestan skutecznie pokazał dramatyczne walory swojego unikalnego głosu, nawet jeśli w jego śpiewaniu można było zaobserwować pewną ostrożność. W królewskiej partii Don Fernanda wystąpił wiarygodny scenicznie Piotr Lempa, dodając postaci wspaniałą „blokowość” brzmienia.

Tomasz Kuk (Florestan) © Krzysztof Mystkowski KFP

Niezwykle wzruszającym wyrazem hołdu, wpisującym się w wymowę produkcji Sturma i będącym niezwykłym gestem wyrazu solidarności z Ukrainą było wystąpienie mieszkanki Kijowa, Oksany Nikitin. Orkiestra zagrała hymn ukraiński i wiele osób, w tym ja, ocierało łzy. W obecnych czasach wszystko zresztą nabiera nowego znaczenia. „Fidelio” kończy się dobrze, ale okazuje się, że wolność nigdy nie jest dana na zawsze. Choć brzmi to mrocznie, muzyka Beethovena jest pełna nadziei.

Apokaliptyczny monodram Tomasza Koniecznego w Operze Bałtyckiej w Gdańsku

12 marca na scenie Opery Bałtyckiej w Gdańsku po raz pierwszy wystąpił bas-baryton Tomasz Konieczny. To śpiewak o międzynarodowej karierze, występujący na największych scenach operowych świata (za chwilę wystąpi w nowojorskiej Metropolitan). Kreuje zwykle monumentalne partie operowe w dziełach kompozytorów niemieckich: Ryszarda Wagnera i Ryszarda Straussa. Te role wymagają olbrzymiej siły głosu z możliwością przebicia się przez gęstą fakturę orkiestry, co przekłada się też na mocne, szeroko operowe śpiewanie. Ale artysta jest też znakomitym kameralistą. Często występuje w repertuarze pieśniarskim. Podczas koncertu „Apokalipsa” zaprezentował legendarny cykl Gustava Mahlera „Treny dziecięce” (Kindertotenlieder) oraz specjalnie napisane dla niego trzy pieśni Aleksandra Nowaka.

Koncert miał początkowo odnosić się tylko do przeszłości. W obliczu obecnych wydarzeń temat śmierci stał się aktualny. Śmierć jest wszechobecna w „Apokalipsie”. Porusza temat niespodziewanego odejścia dziecka, poety, człowieka. To opowieści o okrucieństwie losu, z którym trudno się pogodzić. Niemieckie kompozycje, związane są z żałobą. Mahler napisał ten cykl do wierszy poety Friedricha Ruckerta, rozpaczającego po śmierci dzieci. To wielki pomnik liryki wokalnej, legendarny tren żałobny, wykonywany przez największych artystów naszych czasów. Kompozytor, któremu jakiś czas później umarła pięcioletnia córka, przewidział osobistą tragedię i załamał się.

Motyw śmierci dziecka w gdańskim debiucie Koniecznego połączono z twórczością Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, poety tragicznie zmarłego podczas Powstania Warszawskiego. O wyjątkowej wartości utworów Aleksandra Nowaka świadczy bezbłędne zestawienie z arcydziełem Mahlera. Cykl Nowaka stanowi zbiór trzech, różnych w nastroju utworów: „Spojrzenie”, „Wigilia” i „Śmierć”. W każdym z nich mamy do czynienia z fatalistyczną nieuchronnością i przewidywaniem śmierci. Kompozytor celowo odszedł od tematów wojennych, rozsławionych przez Ewę Demarczyk w „Wierszach wojennych” Zygmunta Koniecznego. Młody polski twórca, autor dzieł kameralnych, symfonicznych i operowych stworzył wspaniałe utwory, poruszające pod względem stylu i wyrazu. „Ach, nie płacz, nie płacz, to jest ta­kie nic, smut­ne uci­chanie”; „Umar­łe­go lat tyle któż by zbu­dził z Boga jak ze snu” – czytamy w wierszach Baczyńskiego w wybranych utworach poety przez Nowaka.

Tomasz Konieczny opowiadał na pokoncertowym spotkaniu, że najwłaściwszą promocją muzyki polskiej jest zestawienie nowych kompozycji z pomnikami przeszłości. I trudno nie przyznać mu racji. Ale należy też podkreślić, że kompozycje Aleksandra Nowaka, autora oper „Sudden Rain”, „Space Opera” czy „Ahat Ili. Siotra bogów”, są naprawdę znakomite.

© Krzysztof Mystkowski / KFP

W legendarnej i nowoczesnej, tak skutecznie ze sobą zestawionej koncepcji, doskonale odnalazł się Tomasz Konieczny. Ascetyczny spektakl okazał się pomimo swojej statyczności wielkim popisem artystycznym polskiego bas-barytona. Zarówno od strony wokalnej, jak i aktorskiej. Śpiewak interpretował pieśni bardzo intymnie, bez operowej maniery, w sposób bardzo kameralny. Konieczny przedstawił żarliwą interpretację rozpaczy po śmierci dziecka, jak i intensywny niepokój zbliżającej się śmierci podczas wojny. Dobrze uzupełniały to wymowne wizualizacje Adama Dudka. W utworach Mahlera oglądaliśmy rozpacz ojca składającego i pieszczącego niejako ubranka umarłego dziecka. W nowych dziełach Nowaka podążaliśmy za tekstem. W wierszu „Spojrzenie” mieliśmy do czynienia ze słynnym witkiewiczowskim autoportretem przy stole („I teraz znów siedzimy kołem… I jeden z nas…, A drugi z nas, … A trzeci z nas,… I czwarty ten…”).

© Krzysztof Mystkowski / KFP

Wydarzeniu towarzyszyła premiera płyty w wersji z fortepianem (z udziałem kameralisty Lecha Napierały), ale na scenie Opery Bałtyckiej zaprezentowano wersję orkiestrową pod uważnym, choć jak dla mnie zbyt mało monumentalnym prowadzeniem Michała Krężlewskiego.

John Malkovich jako przewrotny morderca – celebryta przy akompaniamencie Wrocławskiej Orkiestry Barokowej i Orchester Wiener Akademie

Pierwszy raz w rolę austriackiego mordercy John Malkovich wcielił się w 2008 roku. Wyreżyserowany przez Michaela Sturmingera spektakl, przedstawia historię Jacka Unterwegera zwanego dusicielem z Wiednia. Sztuka jest odgrywana przez jednego aktora, dwie sopranistki i orkiestrę historyczną. Premiera odbyła się w Barnum Hall w Santa Monica w Kalifornii. W pełni inscenizowana wersja spektaklu, zatytułowana The Infernal Comedy [Piekielna komedia] miała premierę w Wiedniu w lipcu 2009 roku. Od tego czasu przedstawienie było wystawiane w latach 2009, 2010, 2011 i 2012 w Europie, Ameryce Północnej i Ameryce Południowej.

Jak można przeczytać na stronie NFM – „Monodram opowiada opartą na faktach historię Jacka Unterwegera, który po osadzeniu w więzieniu zaczął pisać. Jego twórczość, urok i charyzma przyniosły mu sławę, a ta przyczyniła się do jego przedterminowego zwolnienia, życia celebryty… i dalszych zbrodni”.

9 marca ruszyła sprzedaż na polską premierę „The Infernal Comedy: spowiedź seryjnego mordercy”, która odbędzie się 13 sierpnia 2022 w Narodowym Forum Muzyki. U boku amerykańskiej gwiazdy kina Johna Malkovicha, wystąpią sopranistki Chen Reiss i Susanne Langbein. Artystom towarzyszyć będą Wrocławska Orkiestra Barokowa pod kierownictwem muzycznym swojego dyrektora artystycznego Jarosława Thiela oraz Orchester Wiener Akademie, za której przygotowanie odpowiada dyrektor muzyczny zespołu Martin Haselböck.

Teatr Wielki – Opera Narodowa składa hołd Janinie Korolewicz-Waydowej

Kariera sceniczna urodzonej w 1876 roku Janiny Korolewicz-Waydowej była oszałamiająca. Występowała we Lwowie, Warszawie, a także Berlinie, Lizbonie, Madrycie, Odessie, Kijowie, Chicago i Filadelfii. Śpiewała też na scenie londyńskiej Covent Garden. Jej scenicznymi partnerami byli Fiodor Szalapin, Mattia Battistini czy Enrico Caruso. W repertuarze miała ponad 70 partii dla sopranu koloraturowego i dramatycznego. Tak olbrzymi repertuar spotyka się u śpiewaków niezwykle rzadko. Mówiono o niej, że ma najpiękniejszy głos świata. Była wielokrotnie odznaczana. Otrzymała Złoty Krzyż Zasługi, a po II wojnie światowej Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski i Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. W 1910 roku wzięła udział w słynnym tournée po Australii, zaproszona przez legendarną Nellie Melbę. W latach 1917-1919 oraz 1934-1936 była dyrektorką Opery Warszawskiej. Korolewicz-Waydowa jest także autorką wspomnień Sztuka i życie. Mój pamiętnik. Śpiewaczka zmarła w 1955 roku i spoczęła na warszawskich Powązkach.

Waldemar Dąbrowski, dyrektor Teatru Wielkiego – Opery Narodowej pisze w informacji prasowej, że „pamięć o jej osobie i dokonaniach jest naszym obowiązkiem. Pragniemy oddać hołd tej wielkiej kobiecie rękami innej wielkiej Polki. Popiersie pierwszej i jedynej, jak dotąd, dyrektorki opery w Warszawie powstało w pracowni jednej z najznakomitszych na skalę światową rzeźbiarek, Barbary Falender. Podziwiając misterną pracę w białym i czarnym marmurze, uwieczniającą wybitną postać polskiej sztuki, pamiętajmy, że żyjemy w świecie silnych kobiet”.

Odsłonięcie rzeźby odbędzie się 12 marca o godz. 14.00, w dolnym foyer teatru. Wystąpią Teona Todua i Paweł Horodyski, studenci Akademii Operowej. Przy fortepianie towarzyszyć im będzie Natalia Pawlaszek.

Janina Korolewicz-Waydowa, aria Halki, nagranie z 1901 roku.

Gwiazda międzynarodowych scen, sopranistka Liudmyła Monastyrska wystąpi po raz pierwszy w Polsce

W piątek 25 marca 2022 roku oprócz pochodzącej z Ukrainy gwiazdy Liudmyły Monastyrskiej na scenie Filharmonii Narodowej staną: Ewa Wolak (mezzosopran), Valentyn Dytiuk (tenor) i Rafał Siwek (bas). Chórem i orkiestrą zadyryguje jej dyrektor artystyczny Andrzej Boreyko.

„Modlitwa za Ukrainę” została skomponowana przez Sylwestrowa w 2014 roku pod wpływem dramatycznych wydarzeń kijowskiego Euromajdanu. Dzieła chóralne, które wówczas stworzył, stały się osobistą, artystyczną manifestacją ukraińskiego twórcy, wyrazem jego niezachwianej wiary w sens walki swojego narodu. Dziś – osiem lat później – ta ascetyczna miniatura a capella zyskuje zupełnie nowy kontekst. Taki, który zasmuca, przygnębia i przeraża daleko bardziej, niż miało to miejsce w latach ukraińskiej „rewolucji godności”.

Dzieło Sylwestrowa stanowi preludium do „Messa da Requiem”, w którym potężne, budzące lęk i grozę trąby Sądu Ostatecznego z sekwencji Dies irae są jego bezspornym centrum i osią konstrukcyjną. Pieśń ukraińskiego kompozytora jest wyciszona, skupiona, niemal ascetyczna. Z kolei Verdiowskie „Requiem” to kalejdoskop wyrazistych muzycznych emocji, sąsiadujących ze sobą części o skrajnie zróżnicowanej ekspresji. Verdi zachwyca melodyką, barwną instrumentacją, mistrzostwem w posługiwaniu się technikami polifonicznymi. Sylwestrow – skłania do zadumy pięknem prostych, tonalnych współbrzmień.

Trudno byłoby znaleźć dwa bardziej różne od siebie dzieła – teraz jednak zyskują one niekwestionowany wspólny mianownik. Artyści Filharmonii Narodowej przemawiają sztuką dawnych i współczesnych mistrzów – i modlą się za Ukrainę.

Bilety są już dostępne w kasach Filharmonii oraz w serwisie bilety24.pl (serwis zrzekł się pobierania prowizji). Cały dochód z biletów oraz honoraria artystów i pracowników Filharmonii zostaną przeznaczone na rzecz Orkiestry z Kijowa. Firmy współpracujące z Filharmonią przy organizacji tego wydarzenia zrzekają się również wynagrodzenia.

Piotr Beczała zaśpiewa 14 marca na specjalnym koncercie dedykowanym Ukrainie w Metropolitan Opera

Orkiestrę i Chór Met oraz imponującą obsadę solistów poprowadzi dyrektor muzyczny Yannick Nézet-Séguin. Występ będzie wyrazem solidarności z atakowanymi obywatelami Ukrainy, a zyski ze sprzedaży biletów zostaną przeznaczone na wsparcie działań humanitarnych w tym kraju.

– „Met i jego artyści pod przewodnictwem Yannicka chcą udzielić wsparcia niewinnym ofiarom Ukrainy, których życie zostało rozdarte na strzępy. Mamy nadzieję, że siła naszego występu przyniesie pewne artystyczne ukojenie, pomagając jednocześnie we wzbudzeniu empatii ludzi na całym świecie i inspirując do przekazywania darowizn” – powiedział dyrektor generalny Met, Peter Gelb.

Artyści rozpoczną koncert wspólnym wykonaniem ukraińskiego hymnu narodowego. W programie znajdzie się również „Modlitwa za Ukrainę” skomponowana przez Wałentyna Sylwestrowa. Koncert będzie transmitowany w Stanach Zjednoczonych w radiu, a także na arenie międzynarodowej przez Europejską Unię Nadawców. Będzie go można również posłuchać na żywo za pośrednictwem metopera.org.

„Fidelio” w oryginalnej inscenizacji Michaela Sturma 12 i 13 marca w Operze Bałtyckiej w Gdańsku

Michael Sturm słynie z autorskich, często kontrowersyjnych produkcji. W 2018 roku zrealizował głośną inscenizację „Śpiewaków norymberskich” Ryszarda Wagnera w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Było to pierwsze po II Wojnie Światowej wystawienie tego utworu w Polsce. Artysta, zaproszony do realizacji „Fidelia” w Operze Bałtyckiej stwierdził, że „Gdańsk jest to wymarzone miejsce do realizacji tak politycznej opery. Kumulacja ważnych dat była dla mnie znakiem, że powinniśmy w spektaklu nawiązać do historii rodzącej się, wolnej Europy. Tym bardziej że to właśnie walka o ład społeczny jest głównym tematem tego dzieła”. 

Premierę jedynej opery wielkiego niemieckiego kompozytora, uznawanej za tzw. „operę zaangażowaną”, kilkukrotnie w Gdańsku przekładano, ze względu na obostrzenia pandemiczne. Inscenizację zaplanowano pierwotnie na 2020 rok, ustanowiony Rokiem Beethovena, z okazji 250. rocznicy urodzin kompozytora. Dodatkowym nawiązaniem miała być 30. rocznica zjednoczenia Niemiec. A także 40. rocznica narodzin „Solidarności”. Spektakl pokazano dopiero we wrześniu 2021 roku. 12 i 13 marca zobaczymy „Fidelia” po raz ostatni w tym sezonie artystycznym.

Za scenografię i kostiumy odpowiada Katarzyna Zawistowska. Wystąpią m.in.: Katarzyna Wietrzny jako Leonora, Tomasz Kuk jako Florestan, Ewa Majcherczyk jako Marcelina, Leszek Skrla jako Pizarro i Łukasz Konieczny jako Rocco. Orkiestrę poprowadzi Michał Krężlewski.

W dniach 12 i 13 marca Opera Baltycka zaprasza też na wprowadzenie reżysera (w języku niemieckim i polskim) pół godziny przed spektaklem.

Trailer „Fidelia” w Operze Bałtyckiej

Aleksandra Blanik i Adrian Domarecki laureatami głównych laurów w VII Ogólnopolskim Konkursie Wokalnym im. Krystyny Jamroz

Pierwszą nagrodą w Kategorii Żeńskiej uhonorowano sopranistkę Aleksandrę Blanik. Dwie drugie nagrody (ex aequo) zdobyły: sopranistka Justyna Bluj i mezzosopranistka Ewa Menaszek. Tenor Adrian Domarecki zatriumfował w kategorii męskiej, druga nagroda trafiła do bas-barytona Grzegorza Pelutisa. Wyróżnienia otrzymały trzy uczestniczki (Paulina Gocałek, Mariana Półtorak, Justyna Gęsicka) oraz czterech uczestników (Szymon Raczkowski, Paweł Trojak, Karol Skwara i Adrian Janus). Laurem wyróżniającego się pianisty nagrodzono Klarę Janus. Z pełną listą nagród można zapoznać się tutaj.

Młodych śpiewaków oceniali pedagodzy wokalni: prof. dr hab. Andrzej Biegun, prof. dr hab. Katarzyna Dondalska, dr hab. Magdalena Idzik, dr hab. Iwona Hossa. Jury przewodniczył dr hab. Adam Zdunikowski, a sekretarzem była Katarzyna Sroka, wicedyrektor Zespołu Szkól Muzycznych w Kielcach.

Konkurs odbywa się zwykle w lipcu, podczas Festiwalu im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju. Zmagania wokalne przeznaczone są dla studentów i absolwentów polskich uczelni muzycznych, którzy nie mogą być uczniami żadnego z jurorów.

Po raz pierwszy Konkurs zorganizowano w 2015 roku z inicjatywy Artura Jaronia, pianisty, dyrektora Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju. Laureatami poprzednich edycji byli m.in.: Szymon Mechliński, Rafał Tomkiewicz, Hubert Zapiór, Sławomir Kowalewski, Hanna Okońska, Justyna Ołów czy Justyna Khil.

Wielka polska śpiewaczka, Krystyna Jamroz, patronka Konkursu, urodziła się i wychowała w Busku-Zdroju. Obdarzona sopranem dramatycznym, artystka zasłynęła interpretacją Aidy, Turandot, Giocondy, czy Marszałkowej w „Kawalerze srebrnej róży” Ryszarda Straussa. Zmarła w 1986 roku w Warszawie.  

Cztery godziny z Sinfonią Varsovią i Aleksandarem Markoviciem

0

Spóźniona parę minut wjeżdżam na teren zabudowań dawnego Instytutu Weterynaryjnego przy ul. Grochowskiej 272, który od 2010 roku jest siedzibą Sinfonii Varsovii. Parkuję na pierwszym wolnym miejscu w głębi kompleksu. Muzyka prowadzi mnie do wolno stojącego pawilonu i dużych czerwonych drzwi wejściowych. Już zaczęli i nie wiem, czy mogę je otworzyć. Zostałam zaproszona, a właściwie wprosiłam się na próbę do Koncertu Urodzinowego. To jedno z najważniejszych wydarzeń kalendarza zespołu, które zawsze gromadzi liczną publiczność. Dlatego dyrektor orkiestry Janusz Marynowski postanowił podczas wieczoru zbierać fundusze na pomoc dla Ukrainy koordynowaną przez Polską Akcję Humanitarną. W programie Chaconne Krzysztofa Pendereckiego, IV Symfonia d-moll Roberta Schumanna i II Koncert fortepianowy f-moll Fryderyka Chopina (który zastąpił III Koncert fortepianowy d-moll Siergieja Rachmaninowa).

Słyszę, że zaczęli od Schumanna. Decyduję się jednak otworzyć drzwi i od razu znajduję się w sali prób. Kiedyś była tu sala wykładowa, ale teraz niewiele z niej zostało. Została rozbudowana dla potrzeb orkiestry i wyciszona zasłonami ze złotego weluru, które zakrywają ściany i zwisają pomarszczone z sufitu. Wszędzie stoją skrzynie i poskładane pulpity. Siadam więc z boku na pierwszym wolnym krześle i słucham pierwszej części symfonii. – „W tej sali prób trudno o piano” – zatrzymuje orkiestrę ubrany na czarno i stojący na podwyższeniu dyrygent Aleksandar Marković. – „Musimy się bardziej postarać, aby je uzyskać. Piano kończy się za szybko, a ono powinno trwać” – dodaje.

© Agata Ubysz

Od września tego roku Marković zostanie pierwszym gościnnym dyrygentem Sinfonii Varsovii. Oficjalne porozumienie o współpracy między nim, a orkiestrą zostało podpisane przy światłach fleszy podczas konferencji prasowej 2 marca. Maestro urodził się w Belgradzie, a od wielu lat mieszka w Wiedniu. Studiował w stolicy Austrii na Universität für Musik und darstellende Kunst w klasie dyrygentury Leopolda Hagera. Jest wszechstronnym dyrygentem symfonicznym i operowym. Jego zainteresowania obejmują repertuar epok od klasycyzmu po współczesność. Życiorys artystyczny Markovicia robi wrażenie. Był głównym dyrygentem Tiroler Landestheater und Orchester w Innsbrucku (2005–2008), dyrektorem muzycznym i pierwszym dyrygentem Orkiestry Filharmonii w Brnie (2009–2015) i dyrektorem muzycznym Opera North w Leeds (2016–2017). We wrześniu 2021 roku objął stanowisko głównego dyrygenta Orkiestry Symfonicznej Wojwodiny w Nowym Sadzie. Ma także ważny polski wątek w swojej biografii. W 2003 zdobył pierwszą nagrodę w VII Międzynarodowym Konkursie Dyrygentów im. Grzegorza Fitelberga w Katowicach.

Marković i Sinfonia Varsovia spotykają się już czwarty raz. Po próbie mam okazję porozmawiać z Maestro. Kiedy pytam jak mu się pracuje z warszawską orkiestrą, odpowiada z entuzjazmem: – „Są wspaniali. Czy słyszałaś intonację fagotu, klarnetów, fletu w koncercie Chopina? Niebywała! Muzycy tej orkiestry mają tendencję do troszczenia się o jakość dźwięku, o to jak grają. Zarówno dęte, jak i smyczki. Nie muszę być policjantem. Możemy tworzyć wspaniałą muzykę, bo nam zależy. Oczywiście muszę się starać, aby wszystko działało jak najlepiej, ale mam w tym wsparcie orkiestry. To bardzo budujące, jak dobrze muzycy są przygotowani”. 

Orkiestra zaczyna grać Ziemlich langsam, drugą część symfonii. Niestety siedzę zaraz za kotłami i ich dźwięki przykrywają brzmienie innych instrumentów. Boję się przesiąść, żeby nie przeszkadzać. – „Nie byliśmy razem. Ale wcześniej było pięknie. Nie za wiele filozofii, to było po prostu piękne” – przerywa ponownie Marković. To już kolejna próba, więc uwag jest niewiele. Dwie ostatnie części orkiestra gra bez przerwy. Zapominam o tym, że jestem na próbie i oddaję się muzyce. Za szybko słyszę finalne akordy. – „Bravi”- mówi Maestro. – „Dajcie więcej wsparcia na koniec” – prosi jeszcze kontrabasy i ogłasza przerwę.

Po 25 minutach, kiedy fortepian Kawai został przesunięty na środek sali i muzycy siedzą na swoich miejscach wchodzi Martín García García. Jest witany przez orkiestrę oklaskami. Bujną, kręconą czuprynę 25-letniego pianisty znają dobrze ci melomani, którzy śledzili zmagania uczestników zeszłorocznego Konkursu Chopinowskiego. Ten 25-letni Hiszpan zdobył uznanie jury swoją grą (III nagroda), a sympatię publiczności charakterystyczną mimiką (jego grymasy i uśmiech podczas występów były szeroko komentowane) i podśpiewywaniem podczas grania. Mnie ujął tanecznym prowadzeniem frazy, pięknymi rodzajami dźwięku i częstymi zmianami dynamiki. Byłam więc bardzo ciekawa, jak przebiegnie próba.

Zaczynają delikatnie. Marković tym razem kieruje swoje ciało w stronę pianisty i widać, że tempa nie zależą od niego, tylko od solisty. – „Absolutnie szli za nim” – stwierdził dyrygent po próbie. – „Kiedy pokazywałem coś, oni to robili. Grali ten koncert wiele razy i są do niego świetnie przygotowani. Słyszałaś dęte? Były absolutnie cudowne. Nie będę marnował niczyjego czasu filozofując na ten temat, bo wszystko jest jasne”. 

Maestro nie przerywa Maestoso. Daje uwagi dopiero po skończonej pierwszej części koncertu. Orkiestra wraz z solistą powtarza kilka taktów. – „Nie stresuje Cię dyrygowanie Chopinem w Polsce?” – pytam.
– „Skądże” – odpowiada.- „Po pierwsze czujesz, że muzycy mają ogromne doświadczenie w tym repertuarze. Słyszysz pewną rutynę w grze i możesz zaufać, że będą mieli dobre podejście do stylu. I dlatego się ich zapytałem, jak chcą zagrać tę appoggiaturę? Chciałem, aby to oni zdecydowali. Zażartowałem, że to ich muzyka, a ja tu jestem tylko gościem”.

© Agata Ubysz

Garcia Garcia maluje frazami Larghetto. Choć wiem, że przyjechał do Warszawy prosto z Rzeszowa, gdzie grał poprzedniego dnia koncert, i choć słyszę, że próba jest raczej dla niego czysto techniczna, to siedzę zauroczona jego grą. – „Pięknie, dziękuję” – mówi Marković, kładąc rękę na sercu po skończonej drugiej części koncertu. A po trzeciej kwituje: -„Brawa dla solisty. Jestem wyjątkowo szczęśliwy” – wyznaje – „A ty?” – zwraca się do pianisty. Niestety nie słyszę odpowiedzi.

Dyrygent prosi jeszcze o zagranie Chaconne. Zmniejsza się skład orkiestry. Niestety nie zdążam wejść do sali, bo rozmawiam z Martínem García García na zapleczu. Nie mogłam sobie odmówić uściśnięcia mu ręki. Zamieniamy parę zdań. Pyta, czy będę na koncercie i dość szybko znika wraz z dwiema dużymi walizkami. Potem zza zamkniętych szklanych drzwi słucham dźwięków kompozycji Krzysztofa Pendereckiego. – „Czy ten utwór nie był motywem w Przypadku Krzysztofa Kieślowskiego?” – pyta mnie jeden z siedzących obok mnie mężczyzn, który przed chwilą zakrywał pokrowcem fortepian. Rozmawiamy trochę o filmach Kieślowskiego, potem o grze Martina i gładko przechodzimy do wojny na Ukrainie. Nie da się żyć obecnie tylko muzyką.

Koniec próby. Razem z dyrygentem czekamy na moment, kiedy wszyscy muzycy opuszczą salę i będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Na fortepianie widzę partyturę z ogromną ilością notatek. Otwieram ją, aby sfotografować, a Marković zaczyna mi tłumaczyć wskazówki Pendereckiego. Mnie bardziej interesuje, czy słyszy muzykę, kiedy patrzy na nuty. – „Absolutnie tak. Wyćwiczyłem swoje wewnętrzne ucho. Najpierw nauczyłem się transpozycji, co pozwoliło mi nauczyć się odczytywać orkiestrowy zapis nutowy, nawet najbardziej skomplikowany. Potem zacząłem słyszeć części partytury w swojej głowie, na przykład tylko dęte blaszane, dęte drewniane, albo tylko smyczki i prześledzić głosy, które potrzebowałem usłyszeć. Uważam, że do pełnego zrozumienia partytury, konieczna jest umiejętność odtworzenia jej w umyśle. Wtedy mogę w czasie próby przypomnieć sobie każdy dźwięk, każdy akord”.

Z ciekawości pytam Maestro, czy ma jakieś życie poza muzyką, jak spędza wolny czas i czy uprawia jakieś sporty. – „Kocham narty, w zeszłym roku nauczyłem się jeździć na snowboardzie” – wylicza. – „Trzy lata temu nauczyłem się kitesurfingu. To jest moja nowa pasja. Ale od lipca nie byłem nad wodą, tak byłem zajęty. Jak mam chwilę wolnego, chodzę na siłownię. Lubię też rozciąganie i ćwiczenia oddechowe. I przebywanie na świeżym powietrzu. Spędzam bardzo dużo czasu w mieście w budynkach, w salach koncertowych, garderobach, lotniskach. W międzyczasie staram się utrzymywać kondycję. Kiedy jestem w Wiedniu, chodzę na siłownię”.

Wyłączam dyktafon i swobodnie, już bez rejestracji, rozmawiamy o branży muzycznej, trochę o prywatnym życiu. Robię kilka zdjęć. Wybieramy portret, który obojgu nam się podoba. Opowiadam, że przyglądanie się procesowi twórczemu zawsze było dla mnie ciekawsze niż oglądanie czy słuchanie efektu finalnego. – „Muzycy Sinfonii Varsovii są bardzo zdyscyplinowani. Nie ma na próbie momentów, kiedy słychać rozmowy czy czuć rozproszenie. Nie trzeba nic powtarzać dwa razy. Proces pracy jest bardzo intensywny i szybki. Pierwsza próba to wielka sesja robocza. Druga też jest sesją roboczą, ale trzecia to już wykończenie. Generalna to już po prostu gra” – mówi Maestro. Nie wydaje się zmęczony po trzech godzinach pracy z orkiestrą i półgodzinnym wywiadzie, ale czuję, że czas kończyć. Po raz kolejny dziękuję za zaproszenie mnie. „Fakt, że Sinfonia Varsovia mnie wybrała jest dla mnie największym komplementem” – wyznaje jeszcze Marković zanim się pożegnamy. – „To dla mnie praca marzeń. Ale proszę nie pisz tego, bo pomyślą, że się chcę im podlizać”.

Pasticcia to dzieła efemeryczne, które wybrzmiewają i przepadają: rozmowa z Anetą Markuszewską

Tomasz Pasternak: Od wielu lat zajmuje się Pani poszukiwaniem i rekonstruowaniem zapomnianych dzieł operowych, głównie z XVII i XVIII wieku. W jaki sposób zaczęła się przygoda z „Siface”?

Aneta Markuszewska: Od 2018 roku prowadzę polsko-niemiecki grant, „Operowe pasticcia. Sposoby przygotowania atrakcyjnych oper” finansowany przez Narodowe Centrum Nauki i jego niemieckiego odpowiednika. Kieruję grupą polskich badaczy. Moja koleżanka z Uniwersytetu w Greifswaldzie, profesor Gesa zur Nieden, nadzoruje prace badaczy niemieckich. W tym projekcie zajmuję się przede wszystkim muzyką Nicola Porpory, badam jego kompozycje i sposób ich wykorzystywania przez innych twórców. Porpora, podobnie jak wielu osiemnastowiecznych kompozytorów, często korzystał ze swojej własnej muzyki wcześniej skomponowanej. W pasticciu zatytułowanym „Eliza”, wystawionym w Londynie w 1726 roku, zestawił swoje najlepsze utwory po to, aby zareklamować własną twórczość.

Pierwsza aria, która pojawia się w „Siface”, „Mi vuoi dividere” pochodzi z wcześniejszej opery „Annibale”. Kompozytor wykorzystał ją ponownie w jednej ze swoich kantat. Gdy odkryłam, że jest ona także w pasticciu „Siface” myślałam, że jego muzyki będzie tam więcej. Przeżyłam jednak rozczarowanie. Jest w nim tylko jedna jego aria. Na pocieszenie, pojawiają się inne, bardzo ciekawe kompozycje.

A jak doszło do wystawienia tego utworu w Krakowie?

W maju 2021 roku w ramach organizowanej przeze mnie międzynarodowej konferencji poświęconej operowym XVIII-wiecznym pasticciom przygotowałam także koncert z ariami Porpory. Dyrygował Jan Tomasz Adamus, a śpiewał wspaniały kontratenor Valer Sabadus. Adamus zapytał mnie wtedy, czy mam kompletną partyturę operowego pasticcia. Bardzo mnie ucieszyło to pytanie, bo on jest znany ze współpracy ze znakomitymi wokalistami. Zaproponowałam więc „Siface”, bardzo wymagającą dla śpiewaków partyturę. Zależało mi też, żeby nie było to pasticcio zaaranżowane przez Georga Friedricha Händla, którego działalność na tym polu jest najlepiej zbadana. Chciałam wskrzesić pasticcio włoskie, związane z Włochami i z Włoch pochodzące, bo takich przedstawień jest najmniej.

„Siface" w Krakowie © Filip Adamus
„Siface” w Krakowie © Filip Adamus

Rozumiem, że nie odtwarzała Pani partytury.

Tak, mieliśmy zachowane kompletne dzieło. Także dlatego zaproponowałam „Siface”. W przypadku dzieł niekompletnych (najczęściej niezachowane są recytatywy) rekonstrukcja byłaby bardzo trudna i obarczona pewną subiektywną interpretacją. Moja praca polegała na dostosowaniu dzieła do wymogów prezentacji na festiwalu Opera Rara, a także na przetłumaczeniu libretta. Ten tekst Metastasia nigdy dotąd nie był prezentowany w Polsce. Podczas koncertu zostały wykorzystane wszystkie arie i ansamble. Skróciłam tylko recytatywy. Ale podobnie działo się w praktyce tamtej epoki. Dzieło zawsze dostosowywano do gustów nowej publiczności. Na przykład w Rzymie publiczność lubiła słuchać długich recytatywów, w Londynie, mimo że drukowano libretta w dwóch wersjach językowych (po włosku i po angielsku), bardzo je skracano.

„Siface” został oryginalnie wystawiony z ogromnym przepychem. Partię tytułową śpiewał słynny kastrat Caffarelli. Co się potem stało z tym utworem?

Nowe, oryginalne opery, napisane przez jednego kompozytora były czasem wznawiane, wystawiane w innych teatrach. W XVII i XVIII wieku zawsze wprowadzano zmiany. Przede wszystkim wykorzystane arie miały podobać się śpiewakom. To oni trzęśli wtedy operowym światem. Nie bez powodu mówimy o „ariach kuferkowych” (po włosku „arie di baule”), które artyści wozili ze sobą, bo świetnie czuli się w tym repertuarze, byli oklaskiwani, dostawali prezenty i wysokie honoraria. I potem żądali włączenia arii, w których odnieśli sukces do innej opery, nawet jeśli nieszczególnie do niej pasowały.

Czy dlatego pasticcia były tak bardzo popularne?

Na początku XVIII wieku kompozytorzy, ale także impresariowie nie widzieli różnicy w wartości dzieła, które pochodziło, jak to ładnie określił Vivaldi, „z różnych głów”. Twórcy dostawali takie samo wynagrodzenie za kompilację, jak i napisanie nowego dzieła.

Jest jeszcze jeden element, który czynił pasticcia atrakcyjnymi dla śpiewaków. Ci młodzi, niedoświadczeni, którzy nie mogli na początku kariery liczyć na partie głównych bohaterów (primo uomo, prima donna) otrzymywali takie role w pasticciach. Tak na przykład rozwijała się na początku kariera Franceski Cuzzoni, jednej z pierwszych ważnych primadonn XVIII wieku.

Pasticciów zasadniczo nie wznawiano. To dzieła efemeryczne, które wybrzmiewały i przepadały. I zawsze tworzone były na potrzeby danego ośrodka. Na przykład z okazji zakończenia sezonu, aby przywołać arie, które wyjątkowo podobały się publiczności. Albo na początek karnawału. Albo, żeby dopieścić danego śpiewaka.

To rodzaj Gali Operowej w kostiumach?

Może trochę tak, ale to był stały element życia teatralnego w tamtym czasie. Publiczność chciała co sezon nowych oper. I nie chodziło o to, aby muzyka była za każdym razem oryginalna. Wręcz przeciwnie. Miała to być muzyka taka, jaką wszyscy znają i lubią. Ale za każdym razem nowa, napisana przez nowego kompozytora, zaprezentowana przez innych śpiewaków. Publiczność pragnęła nowości i w związku z tym rzadko przywoływało się dzieła, które już wykonano we wcześniejszym sezonie. Pasticcio dawało jednak możliwość ponownego posłuchania muzyki, która się podobała. I był to fakt nie bez znaczenia, w sytuacji kiedy uzyskanie kopii wymagało czasu, trudu i worka pieniędzy. Przypomnę tylko, że wówczas właściwie nie drukowano włoskich partytur operowych. Ale wracając do wcześniejszego pytania, po wykonaniu w 1734 roku „Siface” zamilkł.

Czy pasticcia wzięły się też stąd, że oryginalne dzieła publiczności nie wystarczały?

W przypadku nowej opery nigdy nie było wiadomo, jak będzie przyjęta czy odniesie sukces. Chociaż ten sukces częściej zależał od śpiewaków niż od kompozytorów. Caffarelli był mistrzem takich sytuacji. Jeśli kompozytor mu się nie podobał lub nie okazał mu odpowiedniego szacunku, śpiewak mógł zepsuć wykonanie opery i mówiąc kolokwialnie położyć nowe dzieło. Ale i tak nie było wiadomo, czy dzieło osiągnie sukces. W przypadku pasticciów powodzenie było znacznie bardziej prawdopodobne, bo wybierano takie arie, które już się publiczności spodobały i w których śpiewak mógł zabłysnąć. Nie bez znaczenia wydaje się też fakt, że było tańsze i mniej ryzykowane finansowo. Nawet w teatrach bardzo cenionych, jak choćby rzymski Teatro delle Dame, rachunki nie zawsze się spinały.

Jednak w pewnym momencie te utwory zaczęły zanikać…

Powoli zmieniała się pozycja kompozytora-muzyka. Jeszcze w XVIII wieku jest on traktowany jako rzemieślnik, który po prostu ma dostarczać dobrej rozrywki bogatym patronom i publiczności, która za tę rozrywkę płaci. Ma szybko, sprawnie komponować w znanym stylu, co oznacza, że często nowe opery powstają w zaledwie 3, 4 tygodnie. Fakt ten pokazuje, że w całym procesie przygotowania oper komponowanie to tak naprawdę ostatnie ogniwo. Powoli od kompozytora zaczyna się oczekiwać dzieł nowych i oryginalnych, takiej osobistej wypowiedzi artystycznej. Z drugiej strony, rodzą się prawa autorskie, które w kontekście twórczości operowej dotyczą głównie praw wydawców nut, ale to zjawisko jest coraz mocniejsze, co pokazuje już wiek XIX.

Czyli coraz trudniej wykorzystywać muzykę innych bez informowania o tym.

Na stronach tytułowych librett i partytur nie znajdujemy informacji, że dane dzieło jest pasticciem. Najczęściej widnieje określenie „dramma per musica” czyli opera. Bardzo rzadko, że muzyka jest „di vari autori” czyli różnych autorów. Poza wyjątkami są to ustalenia badaczy dobrze znających ówczesne libretta i muzykę.

Zmienia się też repertuar.

Tak i następują zmiany obsadowe w grupie wokalistów. Mimo że kastraci nadal śpiewają w kościołach (ostatni kastrat zmarł dopiero w 1922 r.), stopniowo kończy się ich dominacja w teatrze operowym. Co prawda np. Rossini z sentymentem wspominał ich piękne głosy, a ich wirtuozeria wpłynęła na kształt XIX-wiecznej wokalistyki, ale ich odejście pokrywa się ze zmianami stylu w muzyce i oznacza zmianę repertuaru. Pojawiają się wspaniałe śpiewaczki, a mężczyźni wracają jako głosy tenorowe. Zaczyna kształtować się teatr repertuarowy. Jeżeli dzieło jest modyfikowane, to już nie w takim stopniu, jak poprzednio. To wszystko dzieje się stopniowo, a coraz bardziej intensywnie pod koniec XVIII wieku. Opracowanie i wykorzystanie istniejącego materiału staje się nie tylko mniej intratne, ale w ocenie krytyków i publiczności zastrzeżenie budzi wartość estetyczna takich dzieł.

Słuchając „Siface” myślałem, że Giuseppe Sellito był bardzo sprawiedliwy dla wykonawców. Role, pomimo różnego znaczenia dramaturgicznego, są rozpisane w sposób równomierny, każdy z solistów ma wielki popis.

A jednak hierarchia w obsadzie była i to zarówno na gruncie oryginalnej opery, jak i pasticcia. Dziś tę hierarchię dostrzegamy w liczbie arii przeznaczonych dla danego śpiewaka, obecności „recitativo accompagnato” czyli recytatywu akompaniowanego. Wykonuje się go z towarzyszeniem orkiestry i wykorzystuje, aby podkreślić szczególnie ważne momenty akcji oraz udział w scenach zespołowych. Podczas przygotowań „Siface” jeden z wykonawców, obdarzony wspaniałą koloraturą Maayan Licht (Libanio), poprosił o wykonanie dodatkowej arii. Zaproponował 3 arie Vivaldiego, spośród których wybrałam jedną. Cała sytuacja natomiast wydała mi się niezwykle urocza, bo przypominała praktykę typową dla XVIII-wiecznego życia operowego.

Która to konkretnie aria?

Licht wykonał arię „Brilleran per noi più belle” z „Montezumy” Vivaldiego. Pojawia się ona na początku drugiego aktu. Rozbija co prawda zaplanowaną przez Metastasia jedność sceny, być może burzy hierarchię postaci, ale trudno odmówić takiemu śpiewakowi. I w tej arii rzeczywiście mógł on popisać się swoją wspaniałą koloraturą.

A wracając jeszcze na chwilę do tematu tej hierarchii…

Hierarchię tę badamy analizując dodatkowo, kto kończy konkretny akt. Tytułowy Siface bierze udział w tercecie, który zamyka I akt, śpiewa w duecie z Viriate, jego aria „Quel’usignolo” Geminiano Giacomellego, którą poprzedza recytatyw akompaniowany, kończy z kolei akt II. Siface, w którego w oryginalnym wykonaniu wcielił się Caffarelli to bez wątpienia primo uomo tego dzieła.

Maayan Licht, Jan Tomasz Adamus i Macjanna Myrlak podczas „Siface"  © Filip Adamus
Maayan Licht, Jan Tomasz Adamus i Macjanna Myrlak podczas „Siface” © Filip Adamus

Finał muzycznie jest jednak bardzo krótki.

To jest typowe rozwiązanie dla tego okresu. Konwencja w tym okresie zakładała, że finał, „lieto fine” („szczęśliwe zakończenie”), jest śpiewany przez wszystkich bohaterów, najczęściej były to cztery wersy tekstu. Powiedziałabym, że w „Siface” finał jest dość rozbudowany. Chór pojawia się na początku ostatniej sceny, po czym następuje uporządkowanie relacji między Ismeną i Viriate, która okazuje wspaniałomyślność rywalce a także połączenie dwóch par: Siface z Viriate i Erminia z Ismeną. Ponownie słyszymy ten sam chór rozbudowany o pozostałe wersy.

Czy pasticcio zawsze musiało się dobrze kończyć?

Szczęśliwe zakończenie to nie tylko kwestia pasticciów. Są nieliczne dzieła, które się źle kończą lub pokazują na scenie tragiczne wydarzenia. Z 27 librett Metastasia tylko trzy mają tragiczne zakończenie, jak choćby jego sławna „Didona abbandonata”. Zasadniczo publiczność miała doświadczyć pozytywnego katharsis. Tu też dowiadujemy się, że posłaniec, który miał dowieść winy Viriate został zamordowany. Ale nikt się nim specjalnie nie przejmuje. Finalnie wszystko ma się dobrze zakończyć. Mamy zobaczyć triumf cnoty. Taki był cel wizyty w teatrze w tamtym czasie – horacjańskie „bawiąc uczyć, ucząc bawić”.

Czy grano pasticcia w Polsce?

Pytanie, co rozumiemy przez Polskę w tamtym okresie. Wrocław, który dziś należy do Polski, ma bardzo ciekawą historię operową. We wrocławskim teatrze, który rozpoczął działalność w latach 20-tych XVIII wieku bardzo często wystawiano pasticcia. Zresztą te utwory były tak konstruowane, aby pokazać „młode”, niedawno napisane arie dla najważniejszych centrów operowych w lokalnych ośrodkach. I tak np. opery, które zaprezentowano w 1726-1727 roku w Wenecji, znane były publiczności we Wrocławiu z wybranych arii niespełna dwa a czasami zaledwie rok później. Tak było z wrocławską „Griseldą”. Wiele arii Vinciego, Porpory, Vivaldiego, Giacomellego, Orlandiniego, które się w niej pojawiły, pochodziło z niedawnych premier zaprezentowanych we włoskich teatrach. Przywołam jedną arię Porpory. W 1727 roku kompozytor napisał dla weneckiego Teatro San Giovanni Grisostomo operę „Meride e Salinunte”, z której pochodzi przepiękna aria „Torbido intorno al core”. W 1728 r. pojawiła się ona we wrocławskiej „Griseldzie” i bardzo musiała się podobać we Wrocławiu skoro została dodatkowo wykorzystana jako kontrafaktura w muzyce religijnej w tym mieście. Ta sytuacja pokazuje jeszcze jedno zjawisko, a mianowicie migrację artystów i źródeł muzycznych.

Mało kto był wtedy w stanie jeździć po Europie i oglądać premiery operowe.

Podróżujący artyści, wędrowne trupy operowe zapewniały oddalonym od centrów ośrodkom nowy repertuar, modny w teatrach operowych Wenecji, Rzymu, Mediolanu. Bardziej prowincjonalnym ośrodkom pasticcio umożliwiało łączność z innymi częściami Europy, tworzyło paneuropejską kulturę muzyczną i poczucie przynależności do niej. Niestety, większość partytur nie zachowała się. Trudno je odtworzyć, ponieważ najczęściej jest to materiał zachowany anonimowo (na tym polega największa trudność pracy muzykologa w tym obszarze). Wiemy, że w Warszawie w II połowie XVIII wieku bardzo popularne były pasticcia do tekstów Carla Goldoniego.

Zauważamy też pewien podział. Pasticcia były wystawiane przede wszystkim w teatrach publicznych. W teatrach dworskich w Dreźnie, Warszawie, Monachium, prezentowano zwykle nowe dzieła. Dwory płaciły za nowe opery, pisane niejako na wyłączność, za pomocą których budowano polityczny wizerunek władców, mecenasów kultury, oddając hołd ich artystycznym zamiłowaniom i gustowi. Warto też podkreślić w tym kontekście, że Francja nie poddała się modzie na pasticcia. To domena Włoch, Niemiec, Londynu.

Los nie zawsze jest dla kompozytora łaskawy i często jego twórczość zostaje zapomniana. Czy Giuseppe Sellitto, twórca odpowiedzialny za „Siface” był według Pani dobrym kompozytorem?

Moim zdaniem Sellitto zasługuje na większą rozpoznawalność. Oczywiście w swoim czasie był uznanym kompozytorem. Napisał ponad 40 oper. Niedługo po skompilowaniu „Siface” zwrócił się w stronę idiomu opery buffa (który zresztą pobrzmiewa w niektórych scenach także poważnego „Siface”). Muzyka Sellitta, którą słyszymy w pasticciu jest naprawdę wartościowa. I jest jej bardzo dużo. Prawie cały II akt, poza kilkoma ariami to właśnie kompozycje Sellitta. Nie odbiegają one poziomem od dzieł innych twórców.

Jakie są Pani najbliższe zawodowe i muzyczne plany?

W tej chwili zajmuję się twórczością innego włoskiego kompozytora, Luigiego Cherubiniego. Chciałabym zrealizować jedną jego operę. Cherubini też tworzył pasticcia. Przyjechał do Londynu jako młody, ale już uznany w Italii kompozytor, uczeń wielkiego Giuseppe Sartiego. Zanim zamówiono u niego oryginalne dzieło powierzono mu tworzenie pasticcia z możliwością zaprezentowania kilku własnych arii. To też jest kontekst tego gatunku, sprawdzenie potencjału młodego twórcy.

Interesuje mnie także rola kobiet w muzyce tego okresu: śpiewaczek, kompozytorek, mecenasek. W planach mam koncert z muzyką kompozytorek oper, które dźwiękami opowiedzą o kobiecych emocjach. Nadal interesuję się Porporą, ale już bardziej w kontekście kontaktów z rodziną Sobieskich w Rzymie. Kilka oper Porpora dedykował Marii Klementynie Sobieskiej, w kilku z nich wystąpił sam Farinelli. To materiał mojej pracy habilitacyjnej.

Dr Aneta Markuszewska – muzykolożka, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego (Instytut Muzykologii), Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina (klasa klawesynu) oraz Hochschule für Musik w Würzburgu (klasa Historische Tasteninstrumente). Od stycznia 2018 kierowniczka polskiej grupy polsko-niemieckiego projektu „Pasticcio. Ways of Arranging Attractive Operas”. Jej główne zainteresowania naukowe to opera XVII i XVIII wieku, a także muzyka klawiszowa tego okresu.