REKLAMA

Cracovia Danza, czyli Kraków tańczy!

Odbywający się nieprzerwanie od 2000 roku Festiwal Tańców Dworskich „Cracovia Danza” jest wielkim świętem tańca dawnego, którego ideą staje się prezentacja dziedzictwa tanecznego Krakowa, Polski, Europy i świata. Kultura tańców dworskich obecna w każdym kraju co roku inspiruje do tworzenia widowisk i spektakli sięgających do tradycji i praktyk tanecznych. Dzięki Festiwalowi od wielu lat Kraków staje się światowym centrum tańca dworskiego skupiającym najsłynniejszych artystów tej dziedziny sztuki, znane zespoły taneczne, muzyczne, teatralne, a także liczne grono uczestników warsztatów oraz teoretyków i historyków tańca z różnych krajów.

To jedna z największych imprez tanecznych naszego kraju. Jak zapowiada Romana Agnel, dyrektor artystyczny Festiwalu, tegoroczna edycja skupi się na temacie komedii–baletu, a więc formie łączącej dworskie widowiska, komedię i taniec.

Święto tańca zainaugurują „Szachy” (16 lipca, godz. 19.00) w wykonaniu Baletu Cracovia Danza, które zostaną zaprezentowane na scenie na Placu Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Spektakl, rozgrywający się na szachownicy łączy w sobie poezję mistrza Jana Kochanowskiego, pantomimę i tańce renesansowe. Na scenie ożyją figury szachowe, a publiczność będzie światkiem bitwy o rękę księżniczki. Tym spektaklem Festiwal „Cracovia Danza” wpisze się w lato kulturalne Galerii Krakowskiej. Przedtaktem do tej inauguracji staną się pokazy taneczne i pokazy mody skupione w prezentacjach: „Damy, księżniczki i inne dwórki” oraz „Jak tańczono w dawnych wiekach”. Nie zabraknie też warsztatów tańca dla publiczności i wspólnego tańca.

Tydzień później (23 lipca o godz. 20.00) na Rynku Głównym wystawiony zostanie najnowszy spektakl Baletu Cracovia Danza i Trupy Komedianty „Pan Molier prosi do tańca”. Przedstawienie przygotowane z okazji 400. urodzin Moliera, to pełen humoru i zabawnych scen niezwykły kalejdoskop choreografii barokowych stworzonych do trzech dzieł Moliera: „Małżeństwo z musu”, „Mieszczanin szlachcicem (Jean-Baptiste Lully) i „Chory z urojenia” (Marc-Antoine Charpentier). W tym widowisku wystąpi gościnnie Pierre-Francois Dollé, mistrz francuskiego tańca barokowego. Wieczór zakończy wspólne z publicznością odtańczenie poloneza, które poprowadzi Romana Agnel. I tak, jak przed pandemią bywało znów Rynek Główny stanie się największą salą balową świata.

Już stało się tradycją, że Balet Cracovia Danza planuje kontynuację cyklu festiwalowego „Kraków tańcem malowany”. Tegoroczna edycja przyniesie dwa nowe pokazy opowiadające tańcem o najpiękniejszych zabytkach i dziełach sztuki Krakowa. Będą to „Magiczne ogrody” (27 lipca), spektakl który zaprezentowany zostanie w Ogrodzie Botaniczny UJ, czyli najstarszej placówce tego typu w naszym kraju oraz „La Fortuna. Dama z łasiczką” (29 lipca) w Muzeum Książąt Czartoryskich, a więc w miejscu gdzie prezentowany jest najsłynniejszy obraz Leonarda, do historii którego nawiązuje widowisko Baletu Cracovia Danza. Pokazy z cyklu „Kraków tańcem malowany” będą rejestrowane i powstaną z nich dwa odcinki filmowe, które w zimie zostaną wyemitowane w TVP3 Kraków, a następnie pojawią się w Internecie na platformach YouTube i Play Kraków.

23. Festiwal Tańców Dworskich Cracovia Danza

Festiwalowi w dniach 18-22 lipca towarzyszyć będą jak co roku warsztaty tańców dworskich „Kraków tańczy”, które poprowadzą znani mistrzowie tańca: Marie-Claire Bär Le Corre (francuski taniec renesansowy), Pierre-François Dollé (taniec barokowy) oraz Leszek Rembowski (dawny taniec polski).

Ponadto wzorem zeszłego roku zaplanowany został (18-22 lipca) także kurs mistrzowski (masterclass) tańca barokowego dla uczniów państwowych szkół baletowych. Uczestnicy tych zajęć, będący stypendystami Baletu Cracovia Danza, będą mogli doskonalić swe możliwości pod okiem takich artystów jak: Pierre-Francois Dollé (taniec barokowy), Marie-Claire Bär Le Corre (taniec renesansowy), Romana Agnel (teoria tańca dawnego), Alina Towarnicka (taniec klasyczny), Florence Gaillard (PBT- perfect body training) oraz Nikoleta Giankaki i Dariusz Brojek (tańce z repertuaru barokowego Baletu Cracovia Danza).

Podobnie jak w roku ubiegłym, od 18 lipca odbywać się także będą czterodniowe warsztaty dla dzieci i młodzieży „Kraków tańczy pod Wawelem”. Te spotkania z tańcem, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem adresowane są do najmłodszych mieszkańców Krakowa, turystów a także naszych gości z Ukrainy.

Pełen program znajduje się tutaj.

Co zobaczymy w Operze Wrocławskiej?

Gala Inauguracyjna odbędzie się 3 września. Pochodzący z Urugwaju śpiewak zaprezentuje fragmenty swoich najważniejszych, mistrzowskich partii. Będzie to m.in.: Don Giovanni i oraz Dulcamara z „Napoju miłosnego”. Erwin Schrott zaśpiewa także niemal zupełnie zapomniany, romantyczny repertuar operowy, a będą to arie z „Filemona i Baucis” Charlesa Gounoda oraz młodzieńczych „Willid” Giacoma Pucciniego. Artyście towarzyszyć będzie Maria Rozynek-Banaszak (sopran) i Jadwiga Postrożna (mezzosopran) oraz chór i orkiestra Opery Wrocławskiej. Całością zadyryguje Bassem Akiki.

W repertuarze nowego sezonu znajdą się spektakle: „Wesele Figara” (9 i 11 września), a także „Tosca”, która powróci 17 września. Następne spektakle odbędą się między 22 a 25 września. Melomani Opery Wrocławskiej będą mogli spędzić październik w towarzystwie jednego z największych uwodzicieli w historii kultury. Spotkają „Don Giovanniego” Wolfganga Amadeusza Mozarta alias „Don Juana” Christopha Willibalda Glucka. Marię Rozynek-Banaszak zobaczymy 14 i 16 października w tytułowej roli we wznowieniu „Łucji z Lammermooru” Gaetano Donizettiego. Pierwszą premierą będzie się 29 i 30 października „Carmen” Georges’a Bizeta w reżyserii Marii Sartovej. Jako zmysłowa Cyganka wystąpi Monika Ledzion-Porczyńska i Jadwiga Postrożna.

5 listopada w Koncercie Galowym zaśpiewa Marina Rebeka, sopranistka łotewska. W 2021 roku wraz z Orkiestrą Opery Wrocławskiej pod batutą Marco Boemiego artytska nagrała płytę solową
z ariami operowymi. Recital w Operze Wrocławskiej będzie jej pierwszym występem na scenie tego teatru. Wieczór sylwestrowy uświetni Koncert Trzech Tenorów: wystąpią Giorgi Sturua, Tadeusz Szlenkier i Rafał Bartmiński.

Rok 2023 przyniesie jeszcze dwie premiery: baletową „Córka źle strzeżona” z choreografią Emila Wesołowskiego i scenografią Waldemara Zawodzińskiego oraz premierowe spektakle połączonych w pary jednoaktowych oper: „Suor Angelica” Giacomo Pucciniego i „Hagith” Karola Szymanowskiego (20,22 kwietnia i 4,6 maja) oraz „Gianni Schicchi” i „Il Tabarro” Giacomo Pucciniego (21, 23 kwietnia i 5, 7 maja).

Kontynuowany będzie również program ,,Opera Młodych”. Dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego blisko 200 adeptów sztuki operowej zostanie zaangażowanych w 54 nadchodzące projekty artystyczne Opery Wrocławskiej – pod okiem mentorów, patronów i coachów będą mogli stawiać pierwsze w zawodzie i szlifować swoje umiejętności. Więc informacji o programie znajdą Państwo tutaj.

Wojna czterech tenorów i czarodziejka. „Armida” Gioachina Rossiniego na Royal Opera Festival w Krakowie

„Armida” to w karierze „Łabędzia z Pesaro”, jak zwykło się mówić o kompozytorze, dzieło niezwykłe. Libretto oparte jest na „Jerozolimie wyzwolonej”, eposie rycerskim włoskiego poety Torquata Tassa. Przez wiele lat był to temat bardzo popularny w literaturze operowej. O tajemniczej czarodziejce powstało co najmniej kilkanaście utworów, by wspomnieć kompozycje Luigiego Cherubiniego, Josepha Haydna, Christopha Willibalda Glucka, Jean-Baptiste Lully’ego, Jerzego Fryderyka Haendla, Niccolò Jommelliego, Antonio Salieriego, czy bardziej nam współczesnego Antonina Dworzaka.

Rossini nie lubił wątków fantastycznych i magicznych. Nawet we wcześniejszym „Kopciuszku” usunął wszystkie elementy nadprzyrodzone. Nie ma tam dobrej wróżki czy dyni zmieniającej się w karetę. Ale w opowieści o podstępnej czarownicy musiał wykorzystać obecność demonów, nimf i sił nadprzyrodzonych.

Rossini zaczął prace nad „Armidą” na początku sierpnia 1817 roku. Partia tytułowa była przeznaczona dla wielkiej ówczesnej primadonny, Isabelli Colbran, która później została żoną słynnego kompozytora. Dzieło inaugurowało działalność otwartego na nowo gmachu opery San Carlo w Neapolu, odbudowanego po wielkim pożarze. Prapremiera, w listopadzie 1817 roku, była wystawiona, jak wieść niesie, z ogromnym przepychem i ogromnym, jak na owe czasy wykorzystaniem możliwości scenograficznych i scenicznych. Były nimfy, demony, rydwany ciągnięte przez smoki, a nawet sztuczne ognie. Jednak produkcja nie odniosła oczekiwanego sukcesu. Jak czytamy w fascynującej biografii „Rossini” Wiarosława Sandelewskiego kurtyna zapadła przy ogólnym milczeniu, a neapolitańscy krytycy stwierdzili, że Rossini to zuchwalec, którego kompozycja pełna niespokojnych wysiłków harmonii przeciw melodii jest zbyt niemiecka w fakturze. Sandelewski zresztą przywołuje ciekawą analogię do Wagnerowskiego „Tannhäusera”, gdzie bohater też uwodzony jest przez postać nie z tego świata, boginię Wenus.

Można wskazać kilka innych przyczyn chłodnego przyjęcia tak wspaniałego, jak się dziś uważa, utworu. Autor libretta, Giovanni Schmidt, dostarczył tekst o dość słabej wartości literackiej. Libretto prawie nie ma dramatycznej akcji. Poza bohaterką tytułową brakuje wyrazistych bohaterów. „Armida” Rossiniego, to przede wszystkim wielki hymn miłosny rozpisany na tenora i sopran, którzy przez prawie trzy godziny właściwie nie schodzą ze sceny. Kompozytor stworzył muzykę oryginalną, nowoczesną brzmieniowo, oryginalną i nieprzewidywalną, pełną zmysłowego żaru i nerwowych harmonii. Potrafił ją jednak nasycić pięknymi melodiami, które w innych okolicznościach mogłyby się stać operowymi przebojami. Dzieło niewątpliwie przerosło swoje czasy.

Koncertowa „Armida” w Filharmonii Krakowskiej © Krzysztof Kalinowski
Koncertowa „Armida” w Filharmonii Krakowskiej © Krzysztof Kalinowski

Ale powodem rzadkiej obecności „Armidy” są także wielkie trudności wykonawcze, nie tylko w morderczej roli tytułowej. Jedyna aria Czarownicy, rondo „D’amore al dolce impero” uznawana jest za jedną z najtrudniejszych arii dramatycznej koloratury dla sopranu. Wyrafinowany finał, scena omdlenia Czarodziejki nie jest typem aria di bravura, którą kończono zwykle dzieła operowe. Przed wstrząsająco dramatycznym i dynamicznym muzycznie chórem duchów śpiew tytułowej bohaterki oparty jest na jednej nucie, z wykorzystaniem akordów odzwierciedlających bicie jej serca. Utwór potrzebuje aż czterech tenorów, z których prawie każdy ma do zaśpiewania popisową arie, lecz także wielkie sceny zbiorowe.

Dzieło nie zyskało powodzenia poza Italią. Wystawiono je we Lwowie w 1826 roku, pojawiło się także w Budapeszcie w 1838 roku i na ponad sto lat zniknęło ze sceny. W Warszawie 25 sierpnia 1833 roku pokazano jej fragmenty. Zaprezentowano, jak czytamy u Józefa Szczublewskiego w monografii „Teatr Wielki w Warszawie. 1933-1983” jej najpiękniejsze części, dodano tańce oraz kantatę Karola Kurpińskiego. Rolę tytułową z powodzeniem zaśpiewała Antonina Kaplińska, ale jej kariera nie trwała długo. Przygotowana przez Royal Opera Festival i Filharmonię Krakowską wersja koncertowa opery była więc polską prapremierą!

Wydawało się, że renesansem „Armidy” będzie legendarna inscenizacja we Florencji w 1952 roku, podczas słynnego festiwalu Maggio Musicale. Maria Callas zdecydowała się przyjąć tę partię na prośbę wielkiego włoskiego dyrygenta Tullio Serafina, mając na jej opanowanie zaledwie tydzień. Na szczęście przetrwało żywe nagranie, udowadniające, jak wielką wirtuozerką, jeśli idzie o wykorzystanie wyrazu dramatycznego sopranu jest La Divina. Ale nawet wybitna kreacja Callas nie umieściła „Armidy” w panteonie operowych dzieł.

Kilka wielkich śpiewaczek z powodzeniem sięgało po tę rolę. Holenderska sopranistka Cristina Deutekom kreuje Armidę cudownie, w sposób arcyprzedziwny, „jodłując” w koloraturze. Zachowały się z nią dwa nagrania: z Wenecji z 1970 roku i z festiwalu w Bregencji, specjalizującego się w odkrywaniu zapomnianych dzieł, z 1973 roku. Do swych koronnych sukcesów występ w operze Rossiniego mogą zaliczyć tak słynne artystki, jak June Anderson, Nelly Miricioiu, Cecilia Gasdia, czy Katia Ricciarelli. Niemniej jednak „Armida” Rossiniego to nadal operowa rzadkość.

Fan Zhou (Armida) i Michele Angelini (Rinaldo) podczas „Armidy” w Filharmonii Krakowskiej © Krzysztof Kalinowski
Fan Zhou (Armida) i Michele Angelini (Rinaldo) podczas „Armidy” w Filharmonii Krakowskiej © Krzysztof Kalinowski

Krakowska prezentacja była wielką ucztą dla melomanów nie tylko ze względu na pierwsze wykonanie dzieła w całości w Polsce, ale także z powodu wspaniałych śpiewaków. Orkiestrę oraz Chór Filharmonii Krakowskiej poprowadził hiszpański dyrygent José Miguel Perez-Sierra. Wykazał się wielką fantazją, jeśli chodzi o wyczucie tempa. Pierwsze takty uwertury zabrzmiały wolno, niczym marsz żałobny, by w późniejszych frazach przyspieszyć ku muzycznym ekscesom, tak pięknie ubarwionych nieokiełznaną kompozycją Rossiniego. Perez-Sierra doskonale też partnerował solistom, czuwając nad muzycznym przebiegiem indywidualnych kadencji doskonałej chińskiej sopranistki Fan Zhou. Zhou operuje prawdziwym soprano d’agilita, wykorzystuje gęstą barwę koloratury dramatycznej i wzbogaca ją pięknym śpiewem i niepowtarzalnością interpretacji. Śpiewaczka przygotowała też własne ornamenty, idealnie trafiając w koncepcję wokalnego szaleństwa partytury. Śpiewacy tej miary potrafią przedstawić, dzięki własnemu odczytaniu zamierzeń kompozytora, dzieło jeszcze wspanialsze.

Michele Angelini jako Rinaldo, najważniejszy męski bohater w „Armidzie”, pomimo braku arii, ale wszechobecny w duetach miłosnych i ansamblach, wykazał się wspaniałym zrozumieniem techniki belcanta, operując „naddźwiękami”, atakując je niejako z góry. Jego piękna barwa doskonale odnajdywała się w meandrach tej postaci. Jednak także pozostali tenorzy nie pozostawali w tyle. Fascynujące, że każdy z nich, operując inną wrażliwością i techniką w sposób perfekcyjny potrafił zmierzyć się ze stylem śpiewania Rossiniego. Potrafili też walczyć ze sobą, bo jeśli chodzi o emisję dźwięków prowadzili prawdziwą wojnę, olśniewająco przeciągając nuty i belcantowo się „przekrzykując”. W pamięci pozostanie słodkość głosu Patricka Kabongo jako Gernanda, który popisał się swobodą i fantazją interpretacji. Szkoda, że jego bohater został zabity w pierwszym akcie tej niezwykłej opery. Moisés Marin w podwójnej kreacji Ubalda i Goffreda pokazał z kolei szlachetne tenorowe, nieco mocniejsze brzmienie, o imponujących możliwościach technicznych i nieskazitelną we wszystkich rejestrach świadomością brzmienia. Chuan Wang (Carlo i Eustazio) udowodnił skuteczność rossiniowskiego tenora, o pięknym legacie i swobodzie gór.

Patrick Kabongo (Gernando) © Krzysztof Kalinowski
Patrick Kabongo (Gernando) © Krzysztof Kalinowski

Piękne, niesamowite trio tenorowe z III aktu jest jednym z tych fragmentów opery, kiedy kompozytor zbliża się do muzycznego absolutu. I absolutnie pięknie to trio było zaśpiewane przez Angeliniego, Marina i Wanga, trzech wspaniałych rasowych rossiniowskich tenorów. Warto docenić też dramatyczne zacięcie bas-barytona Jusunga Gabriela Parka w rolach Idraotte i Astarotte.

Royal Opera Festival organizowany jest przy współpracy innego rossiniowskiego festiwalu, Belcanto Opera Festival „Rossini in Wildbad”. Za kilka dni „Armida” zabrzmi tam ponownie, Michele Angelini wystąpi u boku Angeli Meade. Oboje artyści byli coverami w Metropolitan Opera ponad 10 lat temu, kiedy partię tytułową śpiewała Renée Fleming.

Belcanto zmieniło moje życie: rozmowa z Sondrą Radvanovsky

Tomasz Pasternak: Początkowo marzyła Pani o rolach sopranu spinto, ale zaczęła Pani zgłębiać techniki „pięknego śpiewu”.

Sondra Radvanovsky: Nigdy nie spodziewałam się, że będę śpiewaczką belcantową. Nie planowałam tego, to przyszło naturalnie. W 2002 roku musiałam poddać się operacji gardła, na moich strunach głosowych coś się pojawiło i trzeba było to wyciąć. Zabieg całkowicie zmienił działanie mojego głosu. Anthony Manoli, coach wokalny, z którym pracuję już prawie trzydzieści lat zasugerował, abym przyjrzała się partii Normy. Byłam na nie, śpiewałam wtedy m.in. Leonorę w „Trubadurze” i Toskę. Anthony uparcie twierdził, że to zmieni całe moje życie. I okazało się, że miał rację! Belcanto nauczyło mnie, jak lepiej posługiwać się głosem. Dodało mi też więcej kolorów, pozwoliło na więcej możliwości wyrazowych. I w pewnym sensie dało wolność. Mogłam śpiewać wysokie dźwięki z lekkością i swobodą, jakiej wcześniej nie miałam w swoim arsenale wokalnym.

Sondra Radvanovsky jako Norma © Ken Howard / Metropolitan Opera
Sondra Radvanovsky jako Norma © Ken Howard / Metropolitan Opera

Belcanto może mieć zastosowanie w innym repertuarze?

Oczywiście. Ta technika to niczym zbudowanie domu na bardzo mocnych fundamentach. Dzięki niej mogłam w sposób naturalny przejść do mocniejszych partii. I ostatecznie zmierzyć się z Turandot, choć śpiewanej bardziej w stylu Joan Sutherland czy Marii Callas, niż na przykład Birgit Nilsson. Czuję, że dzięki belcanto mogę utrzymać świeżość i „młodość” mojego głosu.

Zmienił się sposób Pani śpiewania?

Tak, przede wszystkim pod względem stylu. Jeśli chodzi o mój głos, ufam Anthony’emu bardziej niż samej sobie. On doskonale wie, jak działa mój aparat wokalny i zna wszystkie jego tajniki. Wie, kiedy mogę popełnić błąd, zanim jeszcze go popełnię. Jestem bardzo szczęśliwa, że mam obok siebie kogoś takiego.

Czy śpiewak powinien radzić się innych osób?

Absolutnie tak. Uważam, że każdy artysta musi mieć przy sobie kilka osób, które zawsze sprawdzają, co się dzieje z głosem. Które są pewne, że wszystko jest w porządku. Tak łatwo jest zacząć popełniać błędy i niszczyć głos. Nieustannie pracuję nad swoją techniką wokalną, jesteśmy tylko ludźmi i ciągle się zmieniamy. Ja, mój coach i moi menedżerowie staramy się widzieć cały obraz przyszłościowo, zastanawiać się, co będzie za 5 czy 10 lat. I jak będzie wtedy funkcjonował mój głos. Jaki będzie jego naturalny rozwój. Zanim wykonałam Turandot, zaśpiewałam prawie wszystkie inne pucciniowskie role. Teraz przygotowuję „Moc przeznaczenia”, ale mam za sobą inne role Verdiego, np. Amelię w „Balu maskowym”, Elżbietę w „Don Carlosie” czy Leonorę w „Trubadurze”… Świadomie rozszerzam repertuar i dzięki temu jestem na scenie przez ostatnie trzydzieści lat. I mam nadzieję, że będę mogła śpiewać tak długo, jak będę tego chciała.

Często stosuje Pani w swojej interpretacji środki aktorskie. Nie boi się Pani zbudowania wyrazu nawet kosztem pięknego dźwięku. Czy na to także pozwala opanowanie techniki belcanto?

W pewnym sensie tak, choć tu znaczenie ma też mój wiek. Zdaję sobie sprawę, na jak wiele mogę sobie pozwolić i jak daleko się posunąć, jeśli chodzi choćby o rejestr piersiowy. W „Roberto Devereux” Elżbieta ma kilka fragmentów, w których jest przerażona, ona musi tam jęczeć i krzyczeć, jest naprawdę bardzo nieszczęśliwa. Ale ciągle trzeba operować belcantem, nawet jeśli wyrazowo zbliża się to do weryzmu. Pozwala mi to używać większej palety barw, mocniejszego zróżnicowania kolorów. Czuję, że mogę grać wieloma odcieniami, także jeśli chodzi o dynamikę. Właśnie z powodu, a może raczej dzięki belcanto. I ponieważ czuję się bardzo pewnie, jeśli chodzi o mój wokalny warsztat, jestem w stanie lepiej zgłębiać charakter postaci. Nie muszę myśleć o technice, kiedy śpiewam te cudowne królowe. To daje mi pełną wolność. Mogę na scenie robić to, co sobie zamierzyłam i o czym marzę.

Sondra Radvanovsky jako Amelia w „Balu maskowym” © Ken Howard / Metropolitan Opera
Sondra Radvanovsky jako Amelia w „Balu maskowym” © Ken Howard / Metropolitan Opera

A jak wybiera Pani partie? Medeę w dziele Cherubiniego, którą zaśpiewa Pani w październiku w Metropolitan trudno chyba pokochać?

Dla mnie aktorski aspekt roli jest równie ważny, jak kwestie wokalne. Kocham grać i uczestniczyć na scenie w teatralnej produkcji, bo opera to także teatr, prawda? Medea to wielkie wyzwanie, to Mount Everest opery, zarówno do zaśpiewania, jak i wykreowania. Ta postać przypomina mi Normę, one różnią się właściwie tylko tym, że kapłanka nie zabija swoich dzieci. Często analizuję karierę Marii Callas i to, co ona robiła. To dla mnie rodzaj przewodnika. Oczywiście nie chcę być jej naśladowczynią. To zresztą jest niemożliwe, ona była unikalna i jedyna w swoim rodzaju. Ja też chcę być unikalna i jedyna, ale w moim własnym rodzaju i specyfice. Nawet jeśli czasem wydaje mi się, że nasze głosy i temperament są do siebie trochę zbliżone. Ale nie widzę siebie np. w roli Carmen, którą Callas zarejestrowała na płytach.

Musi się Pani zainteresować postacią, by ją zagrać?

Śpiewałam Elżbietę w „Don Carlosie”, ale szczerze mówiąc nie uważam jej za bohaterkę szczególnie interesującą, pomimo tak wspaniałej muzyki i tak pięknego śpiewania. „Don Carlos” to w ogóle opera o mężczyznach i relacjach między nimi. Podobnie Amelia Grimaldi w „Szymonie Boccanegrze” to rola, którą śpiewałam tylko koncertowo i też nie wydaje mi się szczególnie fascynująca.

A Desdemona w „Otellu”?

To partia, która mi uciekła, bardzo chciałam ją zaśpiewać, i nawet miałam już kontrakt na występ w Operze w Waszyngtonie. Ale zadzwonili z Metropolitan prosząc o pilne zastępstwo, nie mogłam odmówić i musiałam ten występ odwołać. Jest mi z tego powodu przykro. To wspaniała, wielowymiarowa postać i zawsze, jak u Verdiego, cudownie wyposażona muzycznie. Taką rolą jest też Elena w „Nieszporach sycylijskich”, bardzo podoba mi się i wokalnie, i aktorsko. To chyba mój ulubiony Verdi, obok Luizy Miller.

Luiza Miller”: Sondra Radvanovsky (Luiza), Piotr Beczała (Rudolf), Dmitry Belosselskiy (Walter)

Z powodzeniem zaśpiewała Pani trzy Tudorowskie królowe Donizettiego: Marię Stuart, Annę Boleyn i Elżbietę I. Dlaczego ta trylogia jest tak magiczna? I dlaczego tak mało artystek je wszystkie wykonuje?

Są to partie bardzo różne wokalnie, każda z nich napisana jest z myślą o innym rodzaju głosu. Trzeba dysponować też soprano d’agilita, sopranową koloraturą dramatyczną. Taką śpiewaczką była na przykład Joan Sutherland. Ale także Maria Callas, mimo że te artystki były zupełnie inne.

Anna Bolena napisana jest relatywnie nisko, Maria Stuarda to po prostu sopran liryczny, Elżbieta w „Robercie Devereux” to dramatyczna koloratura. Donizettiowskie królowe wymagają mądrych i świadomych śpiewaków, którzy potrafią w tych trzech różnych dziełach się odnaleźć, przeprowadzić siebie przez nie. Kilka śpiewaczek być może przedwcześnie to zaśpiewało, to mogło skrócić ich kariery, ze względu na mocne, a przez to siłowe śpiewanie, zwłaszcza Elżbiety. O tym mówiła np. wspaniała Beverly Sills. Trzeba również znać historię Anglii i historię Tudorów. Te trzy władczynie żyły naprawdę, nie są to postaci fikcyjne. Sporo o nich wiemy. Musimy poznać ich czasy, aby w pełni oddać im szacunek i być wiarygodnym w ich kreowaniu. Naprawdę wymaga to bardzo dużo pracy.

Sondra Radvanovsky jako Elżbieta I w Roberto Devereux”: Quel sangue versato”, Metropolitan 2016

Jest Pani uznaną interpretatorką muzyki włoskiej. Pani Norma uznawana jest obecnie za jedną z najwybitniejszych na świecie. Pani ojciec był Czechem, w Pani żyłach płynie słowiańska krew. Czy ma to wpływ na Pani interpretację?

Nie mam wątpliwości, że ta „słowiańskość” ma ogromne znaczenie, także jeśli chodzi o kolor mojego głosu. Proszę spojrzeć na moją twarz! Mam czeskie rysy, co zawsze podkreślała moja babcia, mówiąc, że nigdy nie wyprę się swojego pochodzenia. To dzięki mojemu ojcu mam ciemne dźwięki w głosie. Moja matka z kolei była Dunką i ona też dała mi nordyckie brzmienia, tak jak u Birgit Nilsson. Mam wielkie szczęście, mając takich rodziców. Ta „słowiańskość” i ta „nordyckość” w moim śpiewie balansują się i uzupełniają. Wykorzystuję ciemne kolory, gdy wykonuję repertuar czeski, na przykład „Rusałkę”. To aria, której uczył mnie mój ojciec. Ale gdy śpiewam np. Turandot, wykorzystuję „duńskie” podejście, ten chłód i brzmienie, które pozwala skutecznie przebić się przez orkiestrę.

Czy trudno jest odnaleźć się w różnym, także językowo repertuarze?

Według mnie muzyka włoska, także ze względu na język, jest najbardziej śpiewna. Choć w pewnym sensie ma dużo wspólnego z muzyką czeską, oczywiście Czesi mają znacznie więcej spółgłosek. Pamiętam, jak po raz pierwszy uczyłam się arii Rusałki, miałam problem na przykład ze słowem vstříc, marzyłam, aby w tym słowie było więcej samogłosek, bo łatwiej można by to wymówić.

Ale generalnie samogłoski w języku włoskim i czeskim są bardzo podobne.

Także dlatego lubię śpiewać repertuar czeski. To zabawne, jak dorastałam, mój ojciec nie chciał mówić do mnie po czesku. To był tajemny język moich rodziców, którego używali kiedy rozmawiali o mnie, a ja nic nie rozumiałam. Ale dużo słuchałam. W ogóle dziecko ma najlepszą zdolność do uczenia się wzorów językowych. Ten język przyszedł do mnie niejako w sposób naturalny. Kocham muzykę czeską, jest cudowna.

Jest tak wielu kompozytorów, tak bardzo różnorodnych…

Na przykład Janaček… Mam nadzieję, że dodam do swojego repertuaru, w ciągu najbliższych lat, znacznie więcej czeskich pozycji. Bo kocham ten język. Mówię po włosku, co oczywiście bardzo pomaga mi w przygotowywaniu partii. Verdi i Puccini to w ogóle najbliżsi mi kompozytorzy. Mam ogromne szczęście, że mogę ich śpiewać, nie tylko dlatego, że ich kocham, ale także dlatego, że to pasuje naturalnie do mojego głosu.

Sondra Radvanovsky jako Rusałka, Canadian Opera Company, 2019 © Michael Cooper
Sondra Radvanovsky jako Rusałka, Canadian Opera Company, 2019 © Michael Cooper

Ale nigdy nie śpiewała Pani Rossiniego?

Śpiewałam, „Stabat Mater”. Ale generalnie koloratura u Rossiniego jest zupełnie inna, niż u Donizettiego czy Belliniego. Musi być czysta i jasna, w przypadku takich głosów, jak mój, nie do końca ma to zastosowanie. Musiałabym śpiewać inaczej, ale to nie do końca pasuje do mojego rodzaju głosu, niezależnie od technicznych umiejętności koloraturowych.

Nawet Matylda w „Wilhelmie Tellu”?

„Wilhelm Tell” to zupełnie inna rossiniowska muzyka. To też opera tenorowa, Matylda ma piękne śpiewanie, ale nie pełni kluczowej roli w tym dramacie. Trochę tak jak Elżbieta w „Don Carlosie”.

Sondra Radvanovsky i Piotr Beczała podczas Nadrody Annual Opera © Wojciech Kubik/East News
Sondra Radvanovsky i Piotr Beczała podczas Nadrody Annual Opera © Wojciech Kubik/East News

NDI Sopot Classic to wspaniały, prestiżowy festiwal. Na scenie Opery Leśnej występowali wcześniej w „Gali Operowej” m. in. Piotr Beczała, Rolando Villazón, Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna, Ildar Abdrazakov…Będzie to Pani kolejna wizyta w Polsce.

Śpiewałam kilka lat temu w Gdańsku, jeszcze przed wybuchem pandemii. Publiczność, dla której występowałam, była wtedy niesamowita. Pojawiłam się tam kilka dni przed moimi urodzinami i zaśpiewano mi „Szto lat”, tak się mówi w waszym języku?

Nie, mówi się „Sto lat”.

Było to niezwykle wzruszające, w ogóle powitanie mnie i moje przyjęcie było niewiarygodne. Wiem, że Sopot jest niedaleko Gdańska. Nie mogę się doczekać tego występu, wiem, że będę śpiewała w otwartej przestrzeni. Piotr Beczała, z którym wielokrotnie występowałam, ostatnio w „Balu maskowym” w Operze Bawarskiej w Monachium, jest dla mnie wyjątkową osobą. Z nim, jak i jego żoną Kasią, mam specjalną towarzyską relację. Mogę ich nazwać swoimi wielkimi przyjaciółmi.

A co Piotr Beczała opowiedział Pani o Sopocie?

Powiedział, że będę zachwycona. To jedno z piękniejszych miejsc, w którym można wystąpić, ta scena jest rzeczywiście w lesie. Od razu wyobraziłam sobie Rusałkę. I dlatego muszę zaśpiewać „Pieśń do księżyca”, to moja ukochana aria. Będę na świeżym powietrzu i mam nadzieję, że mocno będzie świecił księżyc. Bardzo cieszę się na kolejną wizytę w Polsce. Jak mówicie w Polsce „Hello”?

„Cześć” czyli po czesku „Ahoj”. Dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia w Sopocie!

„Noc Kruków” w Teatrze Stanisławowskim

Pierwszą premierą przygotowaną przez Polską Operę Królewską były „Dziady – Widma”, kantata sceniczna Stanisława Moniuszki do słów drugiej części słynnego dramatu. Po pięciu latach funkcjonowania instytucji powstało nowe przedstawienie nawiązujące do tego samego Mickiewiczowskiego tekstu, będące jednak jego zupełnie inną interpretacją, zarówno pod względem dramaturgicznym, jak i muzycznym.

„Noc kruków” to opera zamówiona u jednego z najwybitniejszych współczesnych polskich kompozytorów – Zygmunta Krauzego. Dzieło powstało w związku z obchodzonym właśnie Rokiem Romantyzmu Polskiego. Krauze zaprosił do współpracy scenarzystkę i librecistkę Małgorzatę Sikorską-Miszczuk, artyści wcześniej współpracowali przy operze „Yemaya-Królowa Mórz”. Libretto opiera się na „Balladach i romansów”( wykorzystanie motywów z „Rybki”, „Romantyczności”, „Liliji” i „To lubię”) oraz II części „Dziadów”.

Autorka kształtuje nowy kontekst dla doskonale znanych tekstów – w naturalny sposób integruje wątki i fragmenty różnych utworów, a przez to buduje spójny obraz świata zaklętego w poezji narodowego wieszcza. Bohaterowie ballad przybywają na wezwanie Guślarza i ludu obchodzącego święto dziadów. „Dusze grzeszne opętane miłością” ukazują swoje historie, lecz nie znajdują ukojenia, zaś żywi – obezwładnieni uczuciem – stają w obliczu Śmierci. Atmosferę tajemnicy i grozy potęgują powracające motywy tanga – tańca, w którym namiętność przeplata się z tragizmem, a ekscytacja z zawodem.

Reżyser Waldemar Raźniak powiedział, że starał się oddać głos postaci kobiecej, zwrócić uwagę na jej uczucia i jej specyficzną sytuację żałoby, którą musi przepracować. Dyrygent Dawid Runtz zdradził, że oprócz typowych instrumentów orkiestrowych, Krauze wykorzystał też akordeon, lirę korbową, okarynę, a nawet kamienie.

Za scenografię spektaklu odpowiada Katarzyna Borkowska. W roli głównej – Karusi – wystąpi Małgorzata Trojanowska. Oprócz niej w spektaklu wystąpią Marta Boberska, Aleksandra Klimczak, Dorota Lachowicz, Andżelika Wiśniewska, Małgorzata Bartkowska, Sylwester Smulczyński, Witold Żołądkiewicz, Robert Szpręgiel i Paweł Michalczuk. Kolejne przedstawienie odbędzie się 3 lipca 2022, godz. 19.00.

Prapremiera opery zainauguruje V Festiwal Polskiej Opery Królewskiej „Muzyka Polska”, który w całości poświęcony będzie muzyce polskiej. Potrwa do 24 lipca, a cały program znajduje się tutaj.

„Noc Kruków” w Polskiej Operze Królewskiej – zwiastun spektaklu

Sondra Radvanovsky zaśpiewa w finałowym koncercie NDI Sopot Classic

Międzynarodowy Festiwal Muzyczny NDI Sopot Classic powstał w 2011 roku z inicjatywy miasta Sopotu oraz dyrekcji Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot. Założeniem jest wspieranie wartościowych zjawisk i trendów wykonawczych w kulturze muzycznej niezależnie od podziałów gatunkowych. Melomani otrzymują w ofercie cztery zróżnicowane programowo koncerty. Wydarzenie jest też propozycją dla międzynarodowego grona turystów przybywających w okresie wakacji do Metropolii Trójmiejskiej.

Tradycją koncertów festiwalowych są wieczory tematyczne, prezentujące kulturę danego kraju. W poprzednich latach były to muzyczne podróże do Hiszpanii (2017), Francji (2018), Wiednia (2019) i Czech (2020). W 2021 roku podczas Sopot Classic Festival nastąpiło spotkanie z kulturą muzyczną Włoch. To kraj, z którym łączą nas związki sięgające XVI wieku.

2 lipca Wojciech Rajski zaprosi widzów do Opery Leśnej na Wieczór latynoamerykański. Będzie to wyprawa do krajów Ameryki Łacińskiej. Polskiej Filharmonii Kameralnej Sopot towarzyszyć będą znakomici soliści: brazylijsko-włoski tenor Thiago Arancam, gitarzysta-wirtuoz Marcin Patrzałek oraz Jose Torres & Havana Dreams.

5 lipca w Sali Koncertowej PFK Sopot (na terenie Opery Leśnej) odbędzie się Koncert polski. Polska Filharmonia Kameralna Sopot pod dyrekcją Maestro Rafała Janiaka wykona 4 koncerty fletowe współczesnych polskich kompozytorów: Andrzeja Panufnika, Mikołaja Góreckiego, Krzysztofa Meyera i Pawła Łukaszewskiego. Solistami będą fleciści Michael Martin Kofler i Natalia Egielman.

6 lipca w sopockim kościele NMP Wniebowziętej – Gwiazda Morza czeka na widzów barokowa uczta w wykonaniu elektryzującego kontratenora Jakuba Józefa Orlińskiego oraz zespołu Il giardino d’amore pod kierownictwem muzycznym znakomitego skrzypka Stefana Plewniaka. W programie zabrzmią utwory Antonio Vivaldiego i Georga Friedricha Händla.

Na zakończenie Festiwalu Maestro Rajski przygotował Galę Operową z wielką gwiazdą światowych scen operowych – Sondrą Radvanovsky. Program koncertu zbudowany został wokół koronnych partii artystki, które kreowała i kreuje z sukcesem w najważniejszych teatrach operowych na świecie. Orkiestrę Polskiej Filharmonii Kameralnej w Sopocie poprowadzi maestro Wojciech Rajski. Festiwalowa Gala Operowa to kontynuacja cyklu prezentacji gwiazd światowej wokalistyki. W poprzednich latach Festiwal miał przyjemność gościć m.in. Piotra Beczałę, Aleksandrę Kurzak, Roberto Alagnę, Rolando Villazóna i Ildara Abdrazakova.

Szczegółowy program Festiwalu znajduje się tutaj.

Maria Curie i kolejna edycja „Ogrodów Muzycznych” w Warszawie

Hasło Festiwalu przewodnie podkreśla ponadto znaczenie, jakie w tym roku mają różne odcienie wokalistyki widoczne w bogatym programie koncertów na żywo. Koncert inauguracyjny (1 lipca) zabierze uczestników w świat znanych arii Stanisława Moniuszki, Charlesa Gounoda, czy mniej oczywistych propozycji z oper Zygmunta Noskowskiego czy Władysława Żeleńskiego. Wystąpią młodzi i utalentowani wykonawcy: Magdalena Stefaniak – sopran, Szymon Mechliński – baryton i Aleksander Teliga – fortepian. To laureaci Ogólnopolskiego Konkursu im. Bogdana Paprockiego w Bydgoszczy. Warszawską orkiestrę smyczkową Sinfonia Viva poprowadzi Tomasz Radziwonowicz.

Trzy wieczory złożą się na cykl „śpiewnikowy”. W koncercie Polski Śpiewnik Poetyczny (8 lipca) usłyszeć będzie można kultowe polskie piosenki (Niemen, Demarczyk, Skaldowie), zaaranżowane na kilkunastoosobowy zespół wokalny. Kameralnym Zespołem Muzyki Północno-Wschodniej i Popołudniowej ProForma zadyryguje Marcin Wawruk. 11 lipca wystąpi Adam Strug, na którego repertuar składają się polskie pieśni tradycyjne i własne piosenki, zaprezentuje własny, autorski śpiewnik. Artysta jest pomysłodawcą zespołu śpiewaczego Monodia Polska, praktykującego pieśni przekazywane w tradycji ustnej. 25 lipca, podczas Adam Bałdych: Śpiewnik domowy zabrzmi m.in. ponad 30-minutowa kompozycja „Śpiewnik Domowy” na improwizujące skrzypce i kwartet smyczkowy. Nawiązuje ona do twórczości pieśniarskiej Stanisława Moniuszki. Wybitnemu skrzypkowi jazzowemu towarzyszyć będzie Equilibrium String Quartet.

Międzynarodowy charakter ,,Ogrodów muzycznych” podkreśli także projekcja koreańskiego musicalu „Marie Curie” (2 lipca). Produkcja otrzymała szereg Korea Music Awards, m.in.: za reżyserię, scenariusz i muzykę. Gwiazdy musicalu, które w Korei mają wręcz status celebrytów już 4 lipca odwiedzą festiwal i wystąpią z programem „Marie Curie ‒ gala musicalowa live”. Podczas Ko-Pol Jazz (18 lipca), przekonamy się jak brzmi jazzowa, polsko-koreańska interpretacja moniuszkowskiej „Prząśniczki”. Cykl wydarzeń koreańskich zrealizowany jest we współpracy z Korean Cultural Center w Warszawie.

W każdy weekend festiwalu odbywać się będą dobierane tematycznie projekcje przedstawień operowych z najlepszych teatrów całego świata. W programie zagoszczą „Jenůfa” Leoša Janáčka, „Rusałka” Antonina Dvořáka, „Lohengrin” Ryszarda Wagnera, a także „Opowieści Hoffmana” Jacquesa Offenbacha i „Czarodziejski flet” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Należy zaznaczyć, że projekcja „Opowieści Hoffmana” jest także wyrazem hołdu dla Ernsta Teodora Amadeusza Hoffmana, pisarza i kompozytora przez pewien czas związanego ze stolicą, którego 200. rocznica śmierci przypada w tym roku.

Poza tym festiwal stanowić będzie wspaniałą okazję, by nadrobić kinematograficzne zaległości. W ramach tegorocznej edycji odbędą się projekcje dokumentów dotyczących, zgodnie z tematem przewodnim festiwalu, wybitnych wokalistów z lat dawnych i obecnych „Trzej tenorzy. Z Karakalli w świat”, „Jonas Kaufmann. Światowa gwiazda prywatnie” oraz „Tebaldi vs Callas”.

Zakończeniem ,,Ogrodów muzycznych” i podsumowaniem jego najważniejszych wątków będzie retransmisja koncertu z Théâtre du Capitole w Tuluzie 2021 w wykonaniu sławnego polskiego kontratenora, Jakuba Józefa Orlińskiego. Wszystkie wydarzenia odbędą się w Pawilonie Koncertowym Sinfonii Varsovii przy ul. Grochowskiej 272, a nie jak dotychczas na dziedzińcu zamku Królewskiego. Pełny pogram znajduje się tutaj.

Belcanto z niedosytem: „Adina” w ramach Royal Opera Festival w Krakowie

Od ponad dekady można zaobserwować zmierzch belcanta na polskich scenach. O ile teatry nieprzerwanie sięgają po „Cyrulika sewilskiego”, dzieło operowe cieszące się niesłabnącą popularnością, muzyka Gioachina Rossiniego stała się prawdziwym rarytasem. Sporadycznie można usłyszeć „Turka we Włoszech”, którego jeszcze do niedawna posiadały w swych repertuarach Opera Krakowska (reż. Włodzimierz Nurkowski) i Teatr Wielki – Opera Narodowa (reż. Christopher Alden). W Operze Wrocławskiej od czasu do czasu wystawiany jest „Kopciuszek” w uwspółcześnionej, choć niezwykle barwnej reżyserii Iriny Brook. Natomiast „Sroka złodziejka”, posiadająca słynną i często wykorzystywaną w filmowych ścieżkach dźwiękowych uwerturę, stała się obecnie operą niszową. Po raz ostatni pojawiła się na scenie Warszawskiej Opery Kameralnej, przeszło 20 lat temu (premiera: 2001, reż. Ryszard Peryt). Próżno też szukać takich tytułów jak „Tankred”, „Hermiona”, „Dziewica z jeziora” czy „Semiramida”. Z afiszy dawno już zniknęła „Włoszka w Algierze”, choć pochodząca z niej aria mezzosopranowa „Cruda sorte” wciąż jest chętnie wykonywana na koncertach i recitalach. Pośrednio, winę za ten stan rzeczy ponosi wysoko podniesiona poprzeczka dla śpiewaków. Jak podkreślają korepetytorzy wokalni, wykonawstwo muzyki Rossiniego wymaga prawdziwej wirtuozerii.

Gdy zatem w Krakowie już po raz czwarty zagościł Royal Opera Festival, propagujący twórczość włoskiego kompozytora, wzrosły nadzieja i oczekiwania na ekstatyczne obcowanie z istnym kalejdoskopem karkołomnych dźwięków. Zwłaszcza, iż w programie pojawiły się prawdziwe perełki: wspomniana już wcześniej, powstała w konwencji tragedii antycznej „Hermiona”, stworzona na zamówienie, trzyaktowa opera seria „Armida” oraz komiczna jednoaktówka „Adina”, którą pokazano na festiwalu w pierwszej kolejności.

„Adina” to jedna z aż czterech oper Rossiniego skomponowanych w 1818 roku, obok „Adelajdy z Burgundii”, „Mojżesza w Egipcie” oraz „Riccarda i Zoraidy”. Główny bohater, Selimo, w towarzystwie sługi, podejmuje próbę uwolnienia swej ukochanej, Adiny. Kobieta przetrzymywana jest w haremie przez Kalifa, pragnącego ją poślubić. Fabuła tej prostej farsy budzi słuszne skojarzenia z „Uprowadzeniem z seraju” Wolfganga Amadeusza Mozarta.

I choć opera buffa Rossiniego powstała 35 lat później, w Europie wciąż królowała moda na turecczyznę. W twórczości artystów często pojawiały się klimaty orientu i chęć odkrywania tajemnic pobudzającego zmysły i wyobraźnię haremu. Nie tylko wśród kompozytorów, lecz także malarzy, takich jak Jean Auguste Dominique Ingres, Eugene Delacroix, Jean-Léon Gérome, czy Lord Frederick Leighton. Orientaliści de facto przewinęli się przez cały XIX wiek i pozostawili po sobie fascynujące zbiory scen i obrazów ukazujących pałace szachów i sułtanów, arabskie targi, odaliski, czy nawet wizerunki zachodnich artystów w strojach orientalnych, czego przykładem jest portret George’a Gordona Byrona pędzla Thomasa Phillipsa (1814).

Zamiast bogato zdobionych kostiumów, złotych haftów, frędzli i atłasów, wszechobecnych na płótnach orientalistów, zamiast mozaik, witraży i misternie tkanych kobierców, twórcy „Adiny” na scenie Filharmonii Krakowskiej zdecydowali się na współczesną inscenizację. Współczesność ta nacechowana była zaskakującą prostotą. Bo chociaż zapowiedziano spektakl w wersji półscenicznej, trzy białe ściany, do których wnoszono bądź z których wynoszono, pojedyncze meble z Ikei, to bardzo niewiele. Wielkie niczym ludzkie głowy, papierowe truskawki, czy pokaźnych rozmiarów pluszowy miś, to tylko przykłady rekwizytów tyleż infantylnych, co banalnych. I choć Adina faktycznie śpiewa o truskawkach w arii „Fragolette fortunate” („szczęśliwe truskawki”), reżyser Jochen Schönleber niepotrzebnie zdecydował się na taką dosłowność.

„Adina” w Krakowie @ Jakub Porzycki
„Adina” w Krakowie @ Jakub Porzycki

Wiele do życzenia pozostawiają również kostiumy: proste, luźne koszule i spodnie garniturowe bądź ogrodniczki u męskiej części obsady. Spośród nich wyróżniał się jedynie mundur Kalifa, w którym solista wyglądał trochę niczym kapitan luksusowego statku pasażerskiego. Wystylizowana na lolitkę Adina, w krótkiej spódniczce z falbanami i z wpiętą we włosy, ogromną kokardą, nie wywołuje u mnie pozytywnych skojarzeń. Sugerowanie, że bohaterka jest nieletnia, nie ma nic wspólnego z treścią libretta i jest, w moim odczuciu, zabiegiem kompletnie zbędnym. Zwłaszcza, iż kreująca ją solistka to przecież dorosła kobieta, w dodatku wyższa od większości mężczyzn partnerujących jej na scenie.

Na niekorzyść spektaklu podziałała także nagła niedyspozycja solisty kreującego partię Selima. Hyunduk Kim został zastąpiony przez innego tenora (Tomasz Świerczek), który z braku czasu na przeprowadzenie z nim prób, stał obok sceny i śpiewał z nut. Zaś ruch sceniczny wykonywała niewysoka kobieta w za luźnych męskich ubraniach, wchodząca w niemą interakcję z pozostałymi solistami. Zabieg ten sprawił, że całokształt przedstawienia był jeszcze bardziej szkolny, zorganizowany „na kolanie”, po linii najmniejszego oporu.

Co gorsza, tenorowi śpiewającemu partię Selima daleko było do rossiniowskiego kunsztu wokalnego. Jego rozedrgany, delikatny głos chwilami był niemal niesłyszalny. Całkowicie ginął w morzu dźwięków orkiestry, prowadzonej bardzo żywiołowo przez Luciana Acocellę.

Luciano Acocella @ Jakub Porzycki
Luciano Acocella @ Jakub Porzycki

Iida Antola jako Adina, w cavatinie „Fragolette fortunate” brzmiała dość niepewnie, jednak jej ciemny, gęsty sopran roztoczył całą feerię barw w późniejszych duetach i ansamblach. Najmocniejszym punktem spektaklu okazał się bez wątpienia Emmanuel Franco w partii Kalifa, który z powodzeniem bawił się dźwiękami, zachwycając frazowaniem i ornamentyką wokalną.

Towarzyszący solistom Chór Męski Filharmonii Krakowskiej nie był wystarczająco liczny by należycie wybrzmieć, momentami zdarzało mu się również rozmijać z orkiestrą. Sala koncertowa Filharmonii Krakowskiej pozostawia też wiele do życzenia w kwestii akustyki i pomimo przeprowadzonego w ubiegłym roku remontu, jej ściany wciąż drżą od przejeżdżających na zewnątrz tramwajów.

Kilkoro solistów o dobrych warunkach wokalnych i poprawnie poprowadzona orkiestra to niestety za mało, by cieszyć się możliwością usłyszenia na żywo tej mało znanej opery buffa. Dla „Adiny”, której sama treść libretta dostarcza wystarczającą dawkę komizmu, w tych okolicznościach zdecydowanie bardziej korzystne byłoby wystawienie jej jako wersję stricte koncertową. Bez dziwacznej reżyserii, ubogich kostiumów i prozaicznych rekwizytów. Sądzę, że soliści we frakach i solistka w sukni wieczorowej, ustawieni przy pulpitach z nutami, zrobiliby wówczas muzyce Rossiniego nieporównywalnie mniejszą krzywdę.

Sztuka znajduje się w ciągłym ruchu: rozmowa z Ryszardem Karczykowskim

Tomasz Pasternak: Otrzymał Pan wiele nagród, tytułów i wyróżnień, trudno jest je wszystkie wymienić. Chciałbym jednak spytać, jakie znaczenie ma dla Pana „Złota Muszka”, statuetka ORFEO Fundacji im. Bogusława Kaczyńskiego, przyznawana za wybitne osiągnięcia w dziedzinie wokalistyki operowej i propagowanie najwyższych wartości muzyki poważnej na świecie?

Ryszard Karczykowski: Ta nagroda to dla mnie niezwykłe wyróżnienie. Znajduję się w gronie tak wspaniałych postaci jak Piotr Beczała, Aleksandra Kurzak czy Małgorzata Walewska. To nazwiska zasłużone dla polskiej wokalistyki. Ale „Złota Muszka” jest dla mnie szczególna także dlatego, że jest związana z człowiekiem, którego znałem, z którym współpracowałem i którego podziwiałem. Chciałbym przywołać kilka wspomnień, które nas bardzo połączyły. Na Festiwalu w Świętej Lipce opowiedziałem mu o swoim pomyśle przygotowania „Czarodziejskiego fletu” dla dzieci, nazwałem to „W krainie czarodziejskiego fletu”. Rozmawiałem wcześniej z kilkoma dyrektorami, mówiąc, że warto przyzwyczajać nasze dzieci do takiej muzyki. Kaczyński natychmiast się zainteresował. Wystawiliśmy ten spektakl w Teatrze Muzycznym ROMA, w znakomitej obsadzie, z udziałem m.in.: Mariusza Kwietnia, Jacka Laszczkowskiego i Grażyny Brodzińskiej. Bogusław miał tylko prośbę, czy mógłby dokonać paru zmian. W spektaklu występował dyrektor, więc osobiście pojawił się na scenie, co oczywiście uatrakcyjniło wieczór, on był przecież bardzo znaną osobą.

Ryszard Karczykowski jako Alfred i Kiri Te Kanawa jako Rozalinda (Covent Garden, 1977) © archiwum prywatne
Ryszard Karczykowski jako Alfred i Kiri Te Kanawa jako Rozalinda (Covent Garden, 1977) © archiwum prywatne

Czy to prawda, że Giuseppe di Stefano, legendarny włoski tenor, mieszkał kilka dni w Pana domu i to też ma związek z Bogusławem Kaczyńskim?

Tak. Zaprosił go do objęcia honorowego kierownictwa w jury III Konkursu Śpiewaków Operowych im. Jana Kiepury w Krynicy. Maestro nie chciał przyjechać do Polski. Nigdy wcześniej nie był w kraju komunistycznym i bał się tej podróży. Ale namówiłem go, jak byłem w Wiedniu. Bał się też polskich hoteli, dlatego zaprosiliśmy go do naszego domu. Było przeuroczo, żona zabrała go nawet na targ. Nie chciał przylecieć samolotem do Krakowa, nie chciał też wsiąść do taksówki. Do Krynicy zawiozła go moja małżonka. Bogusław prawie padł ze szczęścia na kolana.

Co Pan sądzi o działalności Bogusława Kaczyńskiego?

W tej chwili nie ma popularyzatora, który przybliżałby ludziom, widowni i słuchaczom ten gatunek sztuki, jakim jest opera i operetka. W telewizji panuje teraz miernota. Nie ma nikogo, kto by bardziej się o tę sztukę wysoką starał. Program „Wokół wielkiej sceny” prowadzony przez Piotra Nędzyńskiego miał coraz późniejszą porę emisji, więc wiadomo, że oglądalność była minimalna. I powoli operowe programy zniknęły… Bogusław Kaczyński był bardzo medialny, tworzył festiwal w Krynicy. Ja też poszedłem tą drogą i przez dwa lata mogłem współtworzyć krynickie święto Jana Kiepury, usiąść na ławeczce, na której siadał Boguś.

Ryszard Karczykowski jako Ferrando i Thomas Allen jako Guglielmo w „Cosi fan tutte” (Covent Garden, 1978) © archiwum prywatne
Ryszard Karczykowski jako Ferrando i Thomas Allen jako Guglielmo w „Cosi fan tutte” (Covent Garden, 1978) © archiwum prywatne

Panie Profesorze, w pewnym momencie swojej kariery wyjechał z Polski…

Miałem kontrakt w Szczecinie. Bardzo dużo się tam nauczyłem, i śpiewu, i dialogów, i tańca… Niczego mi nie brakowało. Nieźle zarabiałem, miałem dużo koncertów, zdobywałem Bursztynowe Pierścienie. Ale tęskniłem za operą. Stawałem na przesłuchania w Polsce, w Gdańsku, Krakowie czy Bydgoszczy, ale nie owocowało to żadną propozycją. Zdałem sobie sprawę, że mogę się wykończyć wokalnie. Miałem dużo do śpiewania, a nie bardzo się rozwijałem, bo miałem prawie codziennie spektakl. Nie było dla mnie szans. Mój sławetny wyjazd skuterem marki Osa do Berlina zakończył się konkretnym kontraktem.

W tej chwili łatwiej jest podróżować, jechać na przesłuchanie. Czy teraz, żeby zaistnieć w świecie operowym, też trzeba wyjechać z Polski?

Zawsze liczyłem, że po tych przemianach, które dokonały się w naszym kraju i gdy znajdziemy się w Unii Europejskiej, będziemy mogli to dobro i tę swobodę, które u nas jest, wykazać. Jesteśmy niewątpliwie zdolnym narodem w pojedynkę. W grupie już nie bardzo. Nie zgadzamy się ze sobą. W naszej mentalności od pierwszych rozbiorów Polski niestety niewiele się zmieniło. Jest warcholstwo i zawiść. Często rozmawiam o tym ze swoim przyjacielem Zdzisławem Klimkiem, ale także innymi kolegami. Jesteśmy szczęśliwcami, że przeżyliśmy czasy, kiedy elity (czy pozostałości elit) zdawały sobie sprawę, że kultura operowa i bycie śpiewakiem coś znaczy. Mamy też oczywiście wielkie nazwiska w sporcie. Ale jednak nasz kraj reprezentuje na całym świecie sztuka wyższa. To jest jego wizytówka. W tej chwili mamy naprawdę chyba najwięcej w historii śpiewaków, którzy reprezentują nasz kraj na najwspanialszych scenach świata.

Bo wszyscy oni budowali swoje kariery za granicą…

Zadał Pan mi jednak inne pytanie, choć wydaje mi się, że to ma związek. Sama uczelnia nie jest w stanie przygotować kompletnego śpiewaka, który nadaje się do wykonywania większych partii. System się również zmienił. Coraz rzadziej w Polsce mamy artystów „etatowych”, a poszczególne produkcje przygotowywane są w systemie stagione. Inną sprawą jest kwestia planowania sezonów z kilkuletnim wyprzedzeniem. Mamy w Warszawie Akademię Operową, ale szczerze mówiąc Teatr Wielki nie nadaje się do operowych debiutów, jest ogromny i trzeba mieć dużo doświadczenia. Na Zachodzie ludzie natychmiast są stawiani na scenie i wtedy mogą się rozwijać. Dla mnie, najlepszą, ale nie wiem czy jedyną drogą, jest wyjechanie na Zachód. Bo wtedy młodzi ludzie będą robić to, co kochają i mogą z tego żyć.

Ryszard Karczykowski jako Medoro i Barbara Carter jako Angelica („Orlando Palatino” J. Haydna, Theater an der Wien, 1982) © archiwum prywatne
Ryszard Karczykowski jako Medoro i Barbara Carter jako Angelica („Orlando Palatino” J. Haydna, Theater an der Wien, 1982) © archiwum prywatne

Wykonywał Pan często polski repertuar za granicą. Jak on był przyjmowany?

Tu się nie mogę z Panem zgodzić bo nie wykonywałem tak dużo polskiego repertuaru za granicą. Śpiewałem Jontka, koncertowo, w Zurychu. Było to pierwsze wykonanie „Halki” w Szwajcarii, śpiewaliśmy po polsku. W Dessau byłem asystentem reżysera i spowodowałem, że wystawiono tam „Straszny dwór”. Śpiewałem Stefana po niemiecku. Nadmienię, że nigdy nie śpiewałem tej partii po polsku. Zrobiłem nowe tłumaczenie ponieważ stare tłumaczenie wprowadzało w błąd. Nazywało się to „Gespenstschloss”, czyli „Zamek duchów”. Graliśmy Moniuszkę z dużym powodzeniem. Mieliśmy piękne kostiumy, w prologu przywołałem Sobieskiego… Było to przedstawienie bardzo „po bożemu”, ale tak tylko można by to zrobić. Teatr w Dessau jest ogromny, budowany przede wszystkim na dzieła Wagnera. Scena jest lepiej wyposażona niż w Teatrze Wielkim. A miasto podczas wojny zostało bardzo zniszczone. Trzeba więc było jakoś tę widownię zapełnić. Jeździłem po pobliskich sanatoriach, zakładach pracy i zapraszałem ludzi na przedstawienie.

Śpiewał Pan też Pendereckiego.

Zaśpiewałem prapremierę „Polskiego Requiem” w Stuttgarcie, a dziełem dyrygował Mścisław Rostropowicz. Pamiętam piękne słowa, które wtedy powiedział: Nam nie potrzeba generałów, jesteśmy żołnierzami w służbie sztuki. I dzisiaj wykonaliśmy taką ofiarę dla sztuki. Było to nieprawdopodobne i wstrząsające. Spotkania z takimi mistrzami bardzo mnie wzbogaciły.

Podczas moich recitali zawsze włączałem do programu pieśni polskie, np. w Wigmore Hall w Londynie. Nagrałem III Symfonię „Pieśń o nocy” Karola Szymanowskiego z Detroit Symphony Orchestra, dla firmy Decca, dyrygował Antal Doráti. Było to pierwsze nagranie oryginalnej wersji tenorowej. Wcześniej wykonywała to m.in. Stefania Woytowicz. Muszę powiedzieć, że nie zgadzam się z kompozytorem, partia jednak lepiej brzmi na sopran. Albo ta artystka tak genialnie ją wykonała. Idealnie trafiła w ten „nerw”. Po nagraniu miałem nawet propozycję nagrania opery „L’infedeltà delusa” Josepha Haydna, ale odmówiłem po obejrzeniu nut, tessitura była za niska, niekorzystna dla tenora. I nikt się na mnie za to nie pogniewał. Miałem kilka takich momentów, że dla głosu potrafiłem zrezygnować z atrakcyjnych propozycji.

Czy tak było też z „Lulu” Albana Berga i zaproszeniem do Metropolitan?

Opowiem, jak było. W Paryżu odbyła się prapremiera wersji trzyaktowej, krótko po tym pokazano „Lulu” w Zurychu, Deutsche Oper w Berlinie, Covent Garden w Londynie i Staatsoper w Wiedniu. Julia Migenes, z którą śpiewałem, powiedziała mi, że jestem idealny w partii Alvy i że planują wystawić operę w Met. Zostałem zaproszony do Nowego Jorku. Jednak po tych wszystkich próbach byłem dość zmęczony, a to jest partia na granicy mojego Fachu. Bardziej dla tenora dramatycznego, choć trudno znaleźć tenora dramatycznego z łatwością wysokich dźwięków. Podziękowałem, prosząc o inną partię, bo mój głos po tylu inscenizacjach jest zmęczony i nie chciałbym go utracić. Dostałem zapewnienie, że będą myśleli o innych rolach.

Obrazili się?

Nie sądzę, choć w sztuce jest tak, że się nie odmawia. Ale zmieniły się czasy, pojawili się inni agenci i o mnie po prostu zapomniano. Nie chciałem jednak pokazywać tej partii na „wprowadzenie” i nie żałuję tej decyzji. Po spektaklach „Lulu” marzyłem, żeby znowu zaśpiewać Tamina. Potrzebowałem czasu, żeby się odtruć i wrócić do korzeni. Tamino to najlepsza szkoła, a Mozart to sprawdzian. Jeśli dobrze opanuje się Mozarta, to, oczywiście w zależności od rodzaju głosu, wszystko można rozbudowywać. W tej prostocie dźwięków są oczywiście trudności techniczne, których, jeśli się nie pokona, nie ma sensu brać się za Mozarta.

Ryszard Karczykowski jako Rudolf i Edith Mathis jako Mimi („Cyganeria”, Deutsche Oper Berlin) © archiwum prywatne
Ryszard Karczykowski jako Rudolf i Edith Mathis jako Mimi („Cyganeria”, Deutsche Oper Berlin, 1990) © archiwum prywatne

Śpiewał Pan bardzo rozległy repertuar tenorowy, ma Pan w repertuarze ponad 40 pierwszoplanowych partii.

Na początku swojej kariery przede wszystkim śpiewałem Mozarta. Ale też operetki, których nauczyłem się w Szczecinie. Po Mozarcie zacząłem się bardzo dobrze rozwijać w repertuarze belcantowym: „Napój miłosny”, „Don Pasquale”, „Traviata” i „Rigoletto”, potem „Bal maskowy”. Doszedłem do „Toski”. Nie wychylałem się poza ten Fach. Mój głos nie miał tego wolumenu i nasycenia, żeby śpiewać mocniejsze partie. Nie chciałem go nadużywać. Uważam, że Riccardo w „Balu maskowym” to rola dla tenora lirico-spinto, jak Cavaradossi. Odmówiłem natomiast partii Pedra w „Nizinach” d’Alberta, którą proponowano, bo spodobałem się w „Rigoletcie” w Covent Garden.

Czy należy uwspółcześniać produkcje operowe? Uwspółcześniać, tzn. szukać nowych znaczeń?

Kultura i sztuka znajduje się cały czas w stałym ruchu. To nie jest relikwia. Kompozytorzy zostawili nam muzykę, a libreciści tekst. Poszukiwanie jest jak najbardziej wskazane. A my już teraz wszystko szybciej przyswajamy. Od razu, także dzięki komputerom potrafimy szybciej czytać, obserwować. Możemy więcej rzeczy szybciej skojarzyć. Zauważył Pan, że barok zaczyna wracać? Dlaczego? Bo są środki inscenizacyjne. Jeśli inscenizator zrobi coś i nie zatraci tej muzyki i ta muzyka jest ubarwiana jakimiś środkami technicznymi, to bardzo dobrze. Dlaczego nie? To jest dla mnie uwspółcześnienie. Ale nienawidzę, jak ktoś, śpiewając o miłości, zaczyna np. dłubać w nosie, bo tego jeszcze wcześniej nie było. Lub chodzić nago. Reżyserzy operowi zachowują się czasem prowokująco, ale opera to nie jest prowokacja, musi być w zgodzie z librettem i muzyką. Nie można bazować tylko na libretcie. Reżyser powinien słyszeć muzykę.

Frenetyczny triumf belcanta. Artur Ruciński i Pretty Yende w Teatrze Wielkim w Warszawie

„Belcanto” oznacza po prostu piękny śpiew. Jednak to określenie stosowane jest zarówno jeśli chodzi o technikę wokalną, jak i okres czy styl w historii muzyki. Śpiew belcantowy to przede wszystkim wirtuozeria wokalna i nacisk na piękno emisji ludzkiego głosu. To także aktorskie kreowanie roli, nawet z użyciem środków „awokalnych”, niezależnie od repertuaru. Przykładem mogą być interpretacje Marii Callas, Leyli Gencer czy Magdy Olivero. Olivero zresztą uważała (a wykonywała przede wszystkim opery werystyczne), że każdą partię należy śpiewać belcantowo i dbać o swobodę głosu i niesiłowanie się z orkiestrą. Podczas koncertu jubileuszowego myślałem właśnie o tych słowach, obserwując akrobatyczne wyczyny Yende i głębokie zaangażowanie Rucińskiego. To był bowiem „piękny śpiew” w najlepszym współcześnie wydaniu.

Artur Ruciński zadebiutował na scenie warszawskiego Teatru Wielkiego w 2002 roku, jako Eugeniusz Oniegin, w dobrze przyjętej realizacji Mariusza Trelińskiego i Borisa Kudlički. Jego kariera nabrała rozpędu kilka lat później, w 2010 roku, kiedy to Daniel Barenboim zaprosił artystę do Berlina. Od tej pory regularnie pojawia się na największych scenach operowych świata. Niestety coraz rzadziej w Warszawie. W Metropolitan Opera w Nowym Jorku po raz pierwszy pojawił się jako Sharpless w „Madame Butterfly”. Kilka miesięcy temu wziął tam udział w kontrowersyjnej i bardzo unowocześnionej produkcji „Łucji z Lammermoor” (Metropolitan specjalizuje się raczej w tradycyjnych inscenizacjach). Baryton otrzymał entuzjastyczne recenzje. W „The Observer” napisano, że Metropolitan Opera może mieć nową gwiazdę!

Artur Ruciński podczas koncertu w Teatrze Wielkim w Warszawie © Krzysztof Bieliński
Artur Ruciński podczas koncertu w Teatrze Wielkim w Warszawie © Krzysztof Bieliński

Kariera Pretty Yende przyspieszyła z kolei po wygranych Operaliach w Moskwie w 2011 roku. Od tej pory pojawia się ona na głównych scenach i festiwalach świata. Artystka wykonuje repertuar liryczny i koloraturowy. Dobrze pamiętam jej występ w operze „Ciro in Babilonia” na słynnym Rossini Opera Festival w Pesaro, u boku wspaniałej Ewy Podleś w roli tytułowej.

Podczas wieczoru na warszawskiej scenie królował przede wszystkim Giuseppe Verdi. Artur Ruciński, oprócz arii i cabaletty Millera z „Luizy Miller” oraz recytatywu i arii Renata z „Balu maskowego”, postanowił zaprezentować także Makbeta. Artysta dojrzał już do bardziej dramatycznych ról Verdiowskich, a w przyszłości planuje wystąpić także jako Nabucco czy Jago w „Otellu”. Głos Rucińskiego odrobinę ściemniał, nadal zachowując w barwie piękno aksamitu. Śpiewak posługuje się bardzo odważną i zaangażowaną interpretacją, upajając swobodnymi górami, pięknym frazowaniem i niekończącym się właściwie oddechem. Tego wieczoru miał doskonałą świadomość, że może i powinien się wokalnie popisać. I zrobił to w sposób absolutnie mistrzowski, z pełną kontrolą głosu i wielką swobodą muzyczną. Potrafi też opowiadać historie. W mojej pamięci zostanie początkowe zdenerwowanie Renata przeradzające się w rozpacz bohatera. A w dwóch wielkich duetach („Łucja z Lammermoor” i „Traviata”) skutecznie wzbudzał dreszcz niepokoju i przekonywał wokalną odrazą (obie kreowane postacie w tych dziełach, brat Łucji i ojciec Alfreda, są raczej negatywne).

Artur Ruciński, Pretty Yende i Patrick Fournillier podczas koncertu w Warszawie © Krzysztof Bieliński
Artur Ruciński, Pretty Yende i Patrick Fournillier podczas koncertu w Warszawie © Krzysztof Bieliński

Pretty Yende olśniła zarówno Lindą z Chamonix, jak i „wielką” Traviatą („E strano”). Ona też budowała swoje muzyczne opowieści w sposób świadomy i konsekwentny. Nigdy wcześniej nie słyszałem tylu fioritur i ornamentów w arii Rozyny. To był właściwie aktorski monodram wokalny. Yende w tym utworze nie tylko rozbawiła publiczność knuciem intrygi, ale udowodniła sprawność koloratury oraz niesłychaną i niewiarygodną wręcz fantazję wokalną. A mnie przypomniały się niesamowite tryle Ady Sari.

Artystom towarzyszyła Orkiestra TW-ON pod uważnym wyczuciem Patricka Fournillier. Dyrygent operował piękną barwą orkiestry lecz może czasem niestety zbyt małym muzycznym nerwem. Miał duże wyzwanie, aby opanować te dwa żywioły wokalne. Fragmenty orkiestrowe, operowe uwertury i preludia, zabrzmiały pod jego batutą w sposób cudownie intymny i właściwie kameralny.