REKLAMA

„Gwałt na Lukrecji” ponownie w Polskiej Operze Królewskiej

Napisana w 1946 roku opera, stanowi w twórczości Benjamina Brittena (1913-1976) zwrot ku formie o intymnym i kameralnym charakterze. Niewielka obsada, zarówno wokalna, jak i instrumentalna, ukazuje geniusz twórcy w zakresie kształtowania brzmienia zespołu. Poszczególne arie są niezwykle sugestywne, ale i zróżnicowane. Przejmująca delikatność współbrzmień w scenach nocnych jest przeciwstawiona sile ekspresji fragmentów mocniej nacechowanych emocjonalnie. 

Tematem opery jest na wpół legendarna historia Lukrecji, której piękno i wierność zostały zbrukane przez niegodny czyn Sekstusa z etruskiego rodu Tarkwiniuszy. Antyczna opowieść o miłości, honorze i zdradzie daje asumpt do psychologicznego spojrzenia na akt przemocy i los ofiary. Pokazuje nierówność w relacji mężczyzny i kobiety, ich różne postawy wobec świata. W dramacie Lukrecji, w sposób symboliczny, odbija się także sytuacja ówczesnego Rzymu, niszczejącego pod panowaniem etruskiej dynastii. Dodatkowo, w dziele Brittena podjęta zostaje próba wpisania tej historii w chrześcijański kontekst. Wielowymiarowość dzieła daje pole do popisu dla interpretatorów – zarówno realizatorów, jak i wykonawców, spośród których nie tylko każdy śpiewak, ale i każdy instrumentalista jest solistą.

O swojej inscenizacji Kamila Siwińska, reżyserka spektaklu, mówi: Dzieło Brittena jest piękne, dobre i mądre, ale zawsze warto się zastanowić, jak to rezonuje ze współczesnością i jak nas dziś dotyka. Co dziś może ono wnieść do naszego życia? Myślę, że w momencie, kiedy wciąż toczy się i powraca dyskusja na temat przemocy wobec kobiet, ale także przemocy w różnych środowiskach: w szkolnictwie, w tym w artystycznym, w pracy, w instytucjach kultury, to przedstawienie może być głosem w tej dyskusji.

Premiera „Gwałtu na Lukrecji”, w czerwcu 2021 roku, otrzymała znakomite recenzje. …najlepsze przedstawienie muzyczne, jakie do tej pory słyszałem w Polskiej Operze Królewskiej – napisał po premierze Aleksander Laskowski w „Opera Magazine”. Jacek Marczyński podkreślał w „Ruchu Muzycznym”, że …spektakl ma uniwersalną i współczesną wymowę. Wiesław Kowalski w „Teatrze dla Wszystkich” stwierdził, że: …to jak dotąd najciekawiej zrealizowany spektakl w tym urokliwym miejscu Parku Łazienkowskiego

„Gwałt na Lukrecji” w POK © Karpati & Zarewicz
„Gwałt na Lukrecji” w POK © Karpati & Zarewicz

Kierownictwo muzyczne sprawować będzie Lilianna Krych. Wystąpią m.in.: Anna Radziejewska i Dorota Lachowicz w roli Lukrecji, Paweł Michalczuk i Witold Żołądkiewicz w partii Juniusa, Piotr Halicki, Szymon Mechliński i Grzegorz Żołyniak jako Tarwiniusz oraz Slawomir Jurczak i Remigiusz Łukomski jako Collatinus. Zobaczymy także: Sylwestra Smulczyńskiego i Rafała Żurka (w partii Chóru Męskiego), Aleksandrę Klimczak i Joannę Talarkiewicz (w partii Chóru Żeńskiego). Malgorzata Bartkowska i Katarzyna Krzyżanowska kreować będą Biankę, a Iwona Handzlik i Maria Złotek Lucię.

Polscy artyści na świecie: Aleksandra Kubas-Kruk w partii Fiakermilli w „Arabelli” w Operze w Zurychu

Fiakermilli to postać autentyczna. Naprawdę nazywała się Emilie Turecek i była austriacką śpiewaczką ludową. I choć w dziele Ryszarda Straussa pojawia się tylko raz, na początku drugiego aktu, jej występ zapada wszystkim w pamięć, dzięki brawurowej arii koloraturowej i niezwykłych kadencjach z ludowym jodłowaniem.

W partii tytułowej usłyszymy Hannę-Elisabeth Müller. Jej siostrę Zdenkę zaśpiewa Anett Fritsch. Rywalami o serce Arabelli będą Josef Wagner (Mandryka) i Pavol Breslik (Matteo). W państwa Waldner wcielą się Michael Hauenstein i Judith Schmid.

Premiera produkcji obyła się w marcu 2020 roku. Przedstawienie wyreżyserował słynny kanadyjczyk Robert Carsen. Zadyryguje Markus Poschner.

Dwa jubileusze i Magdalena Kožená w Narodowym Forum Muzyki

Das Lied von der Erde” (Pieśń o ziemi”) to arcydzieło późnego romantyzmu, powstało w latach 1908–1909. Jest przedostatnim ukończonym przez kompozytora dziełem. Inspiracji dostarczył Mahlerowi zbiór poezji zatytułowany „Chińska fletnia”. Zawierał przygotowane przez Hansa Bethgego niemieckie parafrazy wierszy poetów starochińskich z VIII i IX wieku. Nastrój tych wierszy i podjęta w nich egzystencjalna tematyka silnie poruszyły twórcę, który wybrał siedem utworów. Austriacki romantyk stworzył na ich podstawie kompozycję w historii muzyki zupełnie wyjątkową, będącą syntezą dwóch gatunków – symfonii i cyklu pieśni. Dzieło składa się z sześciu ogniw: „Toast o ziemskiej biesiadzie”, „Samotny jesienią”, „O młodości”, „O pięknie”, „Pijany wiosną” i „Pożegnanie”. Części nieparzyste, dynamiczne i dowcipne wykonuje tenor, parzyste zaś, powolne i przesycone melancholią, mezzosopran.

„Pieśń o ziemi” to jednak utwór wyjątkowy nie tylko ze względu na formę i orkiestrację. To przede wszystkim dzieło ogromnie poruszające, które nikogo ze słuchających nie pozostawia obojętnym. Sam Mahler uważał utwór za swoją najbardziej osobistą kompozycję

Arcydzieło przedstawią we Wrocławiu znakomici wykonawcy. Partię mezzosopranu zaśpiewa Magdalena Kožená. Artystka występuje na najważniejszych scenach operowych całego świata, m.in. w nowojorskiej Metropolitan Opera, monachijskiej Operze Bawarskiej, festiwalach w Salzburgu, Glyndebourne i Aix-en-Provence. Od wielu lat związana jest kontraktem nagraniowym z Deutsche Grammophon. Wytwórnia wydała jej kilkanaście płyt, m.in.: albumy z muzyką Vivaldiego, Händla, Bacha i Glucka, Brittena, Ravela, Respighiego. Szczególne miejsce w jej dyskografii zajmuje antologia pieśni czeskich „Song, my mother taught me” („Pieśni, których uczyła mnie moja matka”) nagrana wspólnie ze szkockim pianistą Malcolmem Martineau. Pieśni tenorowe wykona angielski śpiewak Andrew Staples, znany m.in. z występów w Covent Garden, a także operach w Salzburgu, Hamburgu, Brukseli i Pradze.

Orchestre des Champs-Élysées to zespół założony w 1991 roku. Każdy utwór wykonywany jest na kopiach instrumentów pochodzących z epoki, w której żył dany kompozytor. Koncert poprowadzi szef artystyczny zespołu, wybitny belgijski dyrygent Philippe Herreweghe. Artysta pełni tę funkcję od 2010 roku. Kilka dni temu, 2 maja, Maestro obchodził siedemdziesiąte piąte urodziny. Dlatego też 8 maja w Narodowym Forum Muzyki we Wrocławiu, będą świętowane te dwa jubileusze.

O czym śpiewa flet w nowym koncercie Gary’ego Guthmana?

Gary Guthman, pochodzący ze Stanów Zjednoczonych trębacz i muzyk jazzowy, jest także kompozytorem. Napisał wiele utworów, zarówno stricte jazzowych, jak i symfonicznych, pisze także teksty, musicale oraz suity orkiestrowe. „Koncert na flet i orkiestrę” (2021) jest trzecim koncertem Guthmana na instrument solo i orkiestrę, po „Concerto Romantico na harfę i orkiestrę” (2018, dla Małgorzaty Zalewskiej) oraz „Koncertu na trąbkę i orkiestrę” (2020, pisanego z myślą o sobie). Łukasz Długosz, dla którego koncert został stworzony, jest solistą i kameralistą, jednym z najwybitniejszych obecnie flecistów w Polsce. Piotr Sułkowski to dyrygent symfoniczny i operowy, aktualnie Dyrektor Naczelny i Artystyczny Warmińsko-Mazurskiej Filharmonii w Olsztynie. I właśnie Ci trzej dojrzali artyści: Guthman, Długosz i Sułkowski byli bohaterami wieczoru „Guthman, Skoryk, Grieg”. Grała Sinfonia Iuventus, zespół złożony z młodych instrumentalistów. 

W pierwszej części zaprezentowano prapremierę „Koncertu na flet i orkiestrę”. Zgodnie z tradycją gatunku utwór jest trzyczęściowy, a poszczególne części nazywają się „Maxim”, Essence” i „Passage”. Kompozycja okazała się oryginalnym utworem synkretycznym, nawiązującym do różnych stylów i epok muzycznych. Co mnie szczególnie zdziwiło, jest relatywnie mało odniesień do świata jazzu. Guthman stworzył bowiem koncert symfoniczny, który zwłaszcza w bardzo lirycznej części drugiej kojarzył mi się z obecnością francuskich impresjonistów, z Debussym na czele. Końcowa część trzecia, konsekwentnie prowadzona do monumentalnej kulminacji, przypominała mi z kolei muzykę romantyków niemieckich. Ale w każdym fragmencie, pomimo wyraźnie zarysowanych linii melodycznych, znalazły się też elementy nowoczesności brzmienia, czy dalekie echa rozbuchanych orkiestr rozrywkowych. Słyszalne też dla mnie były ludowe wtrącenia muzyki folkloru. Kompozytor, czerpiąc z różnych stylów, potrafił nasycić koncert swoim indywidualnym odczytaniem. Utwór tkwi bardziej w duchu postmodernizmu niż awangardy rewolucji.

Napisane przez Guthmana partie fletu są często subtelne, w zestawieniu z dużą i agresywną w niektórych miejscach orkiestracją. Kompozytor pozwolił też fleciście na długie kadencje – quasi improwizacje. Słuchając koncertów instrumentalnych mam czasami wrażenie pewnej rozmowy, w tym przypadku dialogu fletu z orkiestrą. Instrument w wykonaniu Łukasza Długosza opowiada i śpiewa, czasem kłóci się i płacze. Jest heroiczny i bywa wycofany. Chopin, który był wielkim miłośnikiem opery powtarzał swoim uczniom, że „Twoje palce muszą śpiewać”. I tę uwagę można zastosować do każdego solowego instrumentu. Nawet jeśli nie znamy dokładnie tematu tego dialogu.

Prawykonanie. „Koncertu na flet i orkiestrę. Zdjęcie udostępnione dzięki uprzejmości Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa © Piotr Banasik
Prawykonanie. „Koncertu na flet i orkiestrę”.
Zdjęcie udostępnione dzięki uprzejmości Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa © Piotr Banasik

Piotr Sułkowski bardzo uważnie prowadził orkiestrę. Wydobywał tam gdzie trzeba, stalową, rdzawą drapieżność, a liryzm w impresjonistycznych fragmentach. W drugiej części wieczoru zaprezentowano „Melodię a-moll” Myrosława Skoryka, a także dwie suity orkiestrowe „Peer Gynt” Edvarda Griega. Oba utwory pod batutą Sułkowskiego były spójnym uzupełnieniem muzycznych opowieści.

Opera Wrocławska zaprasza Michele’a Angeliniego do zaśpiewania partii Don Ramira

Michele Angelini to tenor włosko-amerykańskiego pochodzenia. Występuje na scenach Metropolitan Opera w Nowym Yorku, Royal Opera House w Londynie, La Monnaie w Brukseli, Teatro dell’Opera w Rzymie, Opera Philadelphia, Théâtre des Champs-Elysées w Paryżu i Teatro Real w Madrycie. Jest laureatem m.in: I nagrody w Międzynarodowym Konkursie Śpiewaczym Savonlinna Opera Festival 2010, I nagrody w Konkursie Śpiewaczym Fundacji Gerdy Lissner 2012 oraz głównej nagrody w konkursie Opera Index 2013.

Angelini znany jest ze swojego mistrzowskiego opanowania rossiniowskiego bel canto. Z bogatej twórczości operowej Rossiniego artysta ma w swoim repertuarze Rinalda w „Armidzie”, Rodriga w „Otellu”, Don Narcisa w „Turku we Włoszech” czy Corradina w Matyldzie z Shabran”.

Partię tytułową zaśpiewa Aleksandra Opała. Złymi siostrami Kopciuszka, Clorindą i Tisbe będą Hanna Sosnowska-Bill i Barbara Bagińska. Dandiniego zaśpiewa Yuriy Hadzetskyy, wystąpią także Jacek Jaskuła i Tomasz Rudnicki w partiach Don Magnifica i Don Alidora. Spektaklami zadyryguje Adam Banaszak.

Premiera wrocławskiej inscenizacji „Kopciuszka” odbyła się w 2017 roku, reżyserii podjęła się Irina Brook, córka wielkiego mistrza teatru, Petera Brooka. 

Dwie jednoaktówki Giacoma Pucciniego wyśpiewane głosami studentów

Wszystkie trzy części „Tryptyku” („Il trittico„) Giacoma Pucciniego, który miał swoją premierę w 1918 roku w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, zaliczane są do dzieł werystycznych. Weryzm w przeciwieństwie do oper o królewnach czy bogach, opartych na fantazji i baśniach, czerpał tematy z rzeczywistości i opowiadał o życiu prostych ludzi. Oczywiście takie libretta pojawiały się w literaturze operowej wcześniej np. „Don Giovanni”, „Traviata” czy „Trubadur”. Jednak wybuch weryzmu nastąpił dopiero w pod koniec XIX wieku. Giacomo Puccini uznawany jest obok Pietra Mascagniego i Ruggera Leoncavalla za jednego z głównych twórców tego stylu.

„Tryptyk” bardzo rzadko pojawia się w całości. Jego trzy części: „Suor Angelica”, „Gianni Schicchi” oraz „Il tabarro” są odmienne w nastroju. Opowiadają historię innym stylem muzycznym i są do siebie zupełnie niepodobne. Wymagają też różnych głosów. W warszawskiej studenckiej prezentacji pominięto „Il tabarro” („Płaszcz”). Ta opera potrzebuje dojrzałych i dramatycznych śpiewaków, podczas gdy w dwóch pozostałych można, oczywiście z różnym skutkiem, próbować wystawić je siłami studenckimi. Zresztą często prezentuje się w ramach studiów wokalnych utwory wymagające silnych i dojrzałych głosów, dostosowując je do możliwości danej uczelni. Studenci mogą występować w „Eugeniuszu Onieginie”, „Don Giovannim”, „Così fan tutte”, a także „Koronacji Poppei”. Koronnym przykładem produkcji z udziałem młodych adeptów jest wystawiana od kilkudziesięciu lat inscenizacja „Podróży do Reims” Gioachina Rossiniego na zakończenie letniej Accademia Rossiniana w Pesaro.

Zdarza się, że studenci nie wracają już do ról, które śpiewali na studiach. Przedstawienie „Così fan tutte” Wydziału Wokalnego i Instrumentalnego, wtedy jeszcze Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie, w 1975 roku, okazało się jedyną Dorabellą Ewy Podleś. Kreująca partię na zmianę Ryszarda Racewicz także tej roli już nie zaśpiewała. Kolejny przykład to Małgorzata Walewska, która tylko raz wystąpiła w roli piastunki Arnalty w „szkolnym” przedstawieniu „Koronacji Poppei” Claudia Monteverdiego.

Pokazanie się na przedstawieniu prezentowanym na profesjonalnej scenie operowej jest okazją sprawdzenia zarówno nabytych umiejętności wokalnych, jak i praktycznej nauki zawodu. Śpiewacy pobierają nauki przecież dlatego, żeby występować. Ale takie produkcje są również publiczną prezentacją poziomu naukowego uczelni. A widzowie mogą zastanawiać się, który profesor ma najlepszych uczniów i w jaki sposób ich prowadzi.

Ambitną próbę pokazania potencjału przyszłych śpiewaków operowych przygotował UMFC pod opieką artystyczną prof. dr. hab. Roberta Cieśli i prof. UMFC dr. hab. Jolanty Janucik. Spektakle, pod patronatem JM Rektora prof. dr. hab. Klaudiusza Barana, zaprezentowano dwukrotnie, 23 i 24 kwietnia na scenie im. Emila Młynarskiego Teatru Wielkiego – Opery Narodowej. Nazywa się ją Salą Kameralną, w odróżnieniu od gigantycznej sceny głównej, choć wcale nie jest taka mała. Wystawia się na niej nie tylko utwory barokowe, ale także balety i opery współczesne, np. Benjamina Brittena czy Philipa Glassa. Obsada obu wieczorów była w większości podwójna, tylko niektóre mniejsze role śpiewali ci sami artyści. Obejrzałem spektakl 24 kwietnia.

Suor Angelica - scena zbiorowa © Rafał Kazanecki / UMFC
„Suor Angelica” – scena zbiorowa © Rafał Kazanecki / UMFC

Wyreżyserowane przez Ewę Rucińską obie jednoaktówki okazały się imponującymi inscenizacjami, jeśli chodzi o wyobraźnię realizatorki, odczytanie libretta i prowadzenie aktorów. Obie były też zupełnie inne. Mroczny i okrutny świat klasztoru w „Siostrze Angelice” silnie kontrastował ze zwariowaną, bałaganiarską i szaloną atmosferą Florencji w „Gianni Schicchim”.

Jak dobrze, że zaczęto od tragedii! W ascetycznej „Angelice” mocno zaznaczono, posługując się właściwie tylko białymi plastikowymi krzesłami, więzienną przestrzeń mnisiej celi. Czarny świat przypominał piekło na ziemi. Białe habity zakonnic wyglądały jak zjawy. Symbolicznie i pięknie operowano też światłem (Maciej Igielski). Rucińska starała się zindywidualizować swoje nieszczęśliwe bohaterki. Zakon to właściwie koszary, a surowa, pełna przemocy Przeorysza (interesująco zaśpiewana przez Roksanę Maciejczuk) dotkliwie karze nowicjuszki za najdrobniejsze przewinienie. Jedynym komicznym epizodem jest w tym dziele wystąpienie Siostry Dolciny (Xiaoyu Mou), wielkiej łakomczuszki. Wspaniała jest scena snucia marzeń i piękny śpiew Siostry Genovieffy (Julia Pliś) o chęci dotknięcia zimnego nosa puchatej owieczki. Poruszający jest obraz z rozsypywaniem płatków kwiatów. „Suor Angelica” jest szczególna jeszcze z jednego powodu. To dzieło, w którym występują tylko kobiety.

Wizyta Ciotki Księżnej (La Zia Principessa) była jak z najlepszego horroru. W tę bezduszną i odrażającą postać wcieliła się Zuzanna Nalewajek, śpiewając rozlewnie i inteligentnie, pięknym, ciemnym mezzosopranem, wspaniale interpretując frazę Pucciniego i wspaniale grając. Niestety obdarzona silnym i gęstym sopranem Antonina Kiepuszewska, odtwórczyni roli tytułowej, bardzo forsowała swój głos, przez co tracił on barwę i niezbędną miękkość.

Po przerwie zaprezentowano operę „Gianni Schicchi”, jedyną w dorobku Pucciniego komedię. I jedno z nielicznych w jego dorobku dzieł, w których nikt nie umiera. Oczywiście umiera przedstawiciel rodu, florencki bogacz Buoso Donato, ale nie widzimy jego śmierci, a próby unieważnienia jego testamentu są kanwą opowieści. Opera jest dalekim echem Verdiowskiego „Falstaffa”, pełna motywów przewodnich i epizodów muzycznych. Perypetie spadkobierców przypominają w tej inscenizacji szaleńczą jazdę bez trzymanki. Ta sceniczna opowieść pełna jest gagów, gonitw i brawurowej, wymagającej gimnastyki. Studenci mieli naprawdę trudne zadania aktorskie i pod tym względem wyszli z nich obronną ręką. Kolorowa scenografia była rozbuchaną graciarnią. Jak napisał w swojej relacji Adam Rozlach dekoracja przypominała słynny „Kabarecik” Olgi Lipińskiej. Ale apartament przetrząśnięty przez chciwych kuzynów nie mógł wyglądać inaczej.

Gianni Schicchi - scena zbiorowa © Rafał Kazanecki / UMFC
„Gianni Schicchi” – scena zbiorowa © Rafał Kazanecki / UMFC

W operze występuje wiele postaci i każdy z licznych krewnych poprowadzony był odrobinę w inny sposób, tak jak u każdego trochę inaczej objawia się chciwość. W pamięć zapadły Zitta Agnieszki Zińczuk, Nella Anny Obrączki oraz Ciesca Katarzyny Prokopczuk. Aleksander Słojewski, Yonheng Dong, Bartek Kieszkowski oraz Anqui Yang kreowali odpowiednio Gherarda, Betta di Signa, Simona i Marca, sprawnie odnajdując się w długich i trudnych scenach ansamblowych. Partię tytułową kreował Łukasz Górczyński udowadniając duży talent sceniczny. Paulina Gocałek wzorowo po studencku wykonała słynną arię „O mio babbino caro”, a Jia Zhu był Rinucciem o belcantowym potencjale.

Za scenografię, kostiumy i charakteryzację obu oper odpowiadała Elżbieta Tolak, choreografię przygotowała Ilona Molka. Młodymi muzykami, także studentami UMFC dyrygował Rafał Janiak, wydobywając z orkiestry piękne, rzewne i dramatyczne brzmienie.

Uroczyste odsłonięcie popiersia Maestra Kazimierza Korda w pierwszą rocznicę śmierci

Wielki polski dyrygent był wieloletnim dyrektorem Filharmonii Narodowej. Sprawował tę funkcję w latach 1977- 2001, równocześnie w latach 1980–1986 prowadząc orkiestrę symfoniczną w Baden-Baden. Odbył z orkiestrą FN wiele tournées po Europie, USA, Australii oraz Chinach i Japonii. Dyrygował spektaklami operowymi w wielu teatrach, m.in. w Metropolitan Opera w Nowym Jorku czy Covent Garden w Londynie. W 1980 roku był przewodniczącym jury podczas X Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina. Wystąpił też w kilku filmach fabularnych. Zagrał jedną z głównych ról w filmie Krzysztofa Zanussiego „Dusza śpiewa”. Zmarł 29 kwietnia 2021 roku w wieku 90 lat i został pochowany na cmentarzu w Krzeszowicach.

Wykonana z brązu rzeźba autorstwa Czesława Dźwigaja powstała z inicjatywy i dzięki staraniom Zofii i Antoniego Witów oraz Filharmonii Narodowej. Jej autor, Czesław Dźwigaj (ur. 1950), jest znany z realizacji sakralnych i pomników Jana Pawła II. W 2018 roku otrzymał Złoty Medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Do jego prac należą m.in. rzeźby: „Grudzień 1970″ w Szczecinie, „Henryk Sienkiewicz” w Szczawnicy, „Zygmunt August” w Augustowie, „Ksiądz Piotr Skarga” w Krakowie czy „Nikifor” w Krynicy-Zdroju”.

Odsłonięcie popiersia Kazimierza Korda w Filharmonii Narodowej © Deluga.art
Odsłonięcie popiersia Kazimierza Korda w Filharmonii Narodowej © Deluga.art

Podczas koncertów poświęconych pamięci Kazimierza Korda, w piątek i sobotę, orkiestra Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Andrzeja Boreyki wykonała „I Koncert skrzypcowy op. 35” Karola Szymanowskiego oraz „V Symfonię” Gustava Mahlera, rozpoczynającą się słynnym marszem żałobnym. Solistą wieczoru był Augustin Hadelich.

W złotej klatce czyli „Aida” w Operze Bałtyckiej

Co nazwiesz wolnością, jeżeli nie będzie dróg, między którymi możesz wybierać? Czy wolnością nazwiesz prawo błąkania się po pustkowiu? Antoine de Saint-Exupery, „Twierdza”

Człowiek, jako jednostka samoświadoma, dąży do wolności. Zarówno tej dosłownej, przestrzennej, jak i metaforycznej – autonomii myśli i poglądów. Być wolnym, to móc decydować: kogo kochać, które miejsce na ziemi nazwać swoim domem, a nawet, jak umrzeć. Operowa heroina Aida, której odebrano swobody obywatelskie i odseparowano od ojczyzny, nieustannie zmaga się z silnym pragnieniem wolności i dąży ku niej niemal rozpaczliwie. Choć każda jej decyzja, niczym u szekspirowskiego Hamleta, prowadzi ją do zguby. 

„Aida”, uważana przez Giuseppe Verdiego za ostatnie z jego wielkich dzieł, to opera stworzona na zamówienie. Powstała na uroczystość otwarcia Kanału Sueskiego, w oparciu o scenariusz autorstwa historyka i egiptologa Auguste’a Mariette’a. W ówczesnej Europie coraz szersze kręgi zataczała moda na orientalizm we wszystkich dziedzinach sztuki, dlatego też Verdi, zachęcony dodatkowo astronomicznym jak na tamte czasy honorarium (150 000 franków), podjął temat. „Pod koniec ubiegłego roku poproszono mnie o napisanie opery dla bardzo dalekiego kraju.”, pisał w liście do Giulio Ricordiego w czerwcu 1870 roku. „Du Locle (autor libretta do „Trubadura”) przysłał mi wydruk scenariusza, mówiąc, iż napisała go wybitna osobistość – w co nie uwierzyłem – bym go przeczytał. Uznałem, że tekst jest bardzo dobry i że stworzę do niego muzykę, pod licznymi warunkami. Trzy dni później otrzymałem telegram z odpowiedzią: zgoda”.

Prapremiera, opóźniona wybuchem wojny niemiecko-francuskiej, odbyła się w Kairze, 24 grudnia 1871 roku. Zachwyt wzbudziły nie tylko wykonania włoskich solistów, liczącego 80 osób chóru oraz dyrygentura Giovanniego Bottesiniego, lecz także monumentalna scenografia i pełne przepychu kostiumy. 

© Krzysztof Mystkowski

Trend panujący w ostatnich dekadach zmiótł ze scen operowych historyczne dekoracje. Sprawiając, iż spektakle osadzone w epoce adekwatnej do treści libretta stały się swoistym rarytasem. W Operze Bałtyckiej Egipt jest Egiptem – scenografia Damiana Styrny epatuje surowością pustynnego krajobrazu i geometrycznej architektury, na których tle lśnią i migoczą kostiumy solistów oraz dostojników, kapłanów i wojowników z otoczenia Faraona, zaprojektowane przez Annę Chadaj. Zbroje, suknie, okrycia wierzchnie oraz nakrycia głowy zaskakują wiernym odwzorowaniem malowideł na papirusach czy fresków ze ścian egipskich świątyń, ukazujących starożytną codzienność i mitologię. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, iż twórcy inspirowali się filmem „Faraon” Jerzego Kawalerowicza, nie bojąc się jednak rozmachu na skalę „Kleopatry” Josepha Mankiewicza. Na dworze egipskiego władcy dominuje kolor złoty, tu i ówdzie przeplatany bielą lub czernią i tylko kostium Aidy odznacza się – niczym wstęga rzeki Nil – błękitem. Oglądając spektakl mamy do czynienia z niezwykle efektownym, ruchomym obrazkiem, od którego nie można oderwać wzroku i który faktycznie stwarza iluzję podróży w czasie. Złoto wprost wylewa się ze sceny i tworzy dla tytułowej bohaterki zjawiskowo piękne więzienie – złotą klatkę. 

Reżyserii podjęła się Anna Wieczur, znana przede wszystkim z teatru dramatycznego, a szerszej publiczności z lekkich, intelektualnie niewymagających komedii filmowych. I tu zaczynają się „schody”. Reżyserce najwyraźniej zabrakło pomysłu jak poprowadzić śpiewaków. Interakcja pomiędzy solistami jest znikoma, brakuje chemii pomiędzy parą kochanków Aidą i Radamesem. Role Ramfisa i Faraona są praktycznie nieruchome, co wywołuje nieodzowne skojarzenia z kamiennymi posągami u podnóża egipskich świątyń. I gdyby nie prosta i niczym niezaskakująca choreografia Wojciecha Warszawskiego, spektakl byłby wręcz do bólu statyczny.

Soojin Moon-Sebastian (Aida) i Małgorzata Walewska (Amneris) © Krzysztof Mystkowski

Na szczęście partię Amneris powierzono tak doświadczonej śpiewaczce jak Małgorzata Walewska i złakniony emocji widz może odetchnąć z ulgą. Charyzmatyczna mezzosopranistka wielokrotnie wcielała się w córkę Faraona na międzynarodowych scenach. To właśnie Walewska generuje interakcje z pozostałymi solistami, wręcz zmusza ich do wymiany gestów i spojrzeń. Jej głos, o charakterystycznej głębi i ciemnej barwie, ocieka zmysłowością i słodyczą niczym miód, czyniąc jej Amneris niebezpieczną i pociągającą jednocześnie. Punktem kulminacyjnym jest jej przejmujący monolog podczas czwartego aktu, gdy poza zasięgiem wzroku widza toczy się scena sądu nad Radamesem. Dzięki talentowi Walewskiej, naprawdę można wówczas poczuć trwogę i ból bohaterki.

Debiutującej w roli Aidy Soojin Moon-Sebastian udało się udźwignąć partię stawiającą niemałe wyzwanie dla sopranu spinto, choć w głosie chwilami słychać było zmęczenie. Zarówno pełne tęsknoty za wolnością arie „Ritorna vincitor” i „O patria mia”, jak i duety z Radamesem czy Amneris ujawniły ogromną wrażliwość solistki i imponującą siłę drzemiącą pod kruchą powłoką. A także jej emocjonalne rozdarcie gdy staje przed trudnym wyborem – wiernością ojczyźnie, czy lojalnością wobec ukochanego. Moon-Sebastian zdominowała niemal całkowicie duet z ojcem. Partnerujący jej w roli Amonasro Leszek Skrla, choć aktorsko naturalny, głosowo nie miał najlepszego dnia.

Nieporozumieniem natomiast okazało się obsadzenie Jacka Laszczkowskiego w partii Radamesa. Niegdysiejszemu kontratenorowi, a obecnie tenorowi, zabrakło warunków wokalnych niezbędnych dla tenora lirico spinto. Solista forsował głos już od pierwszych dźwięków arii „Celeste Aida”. I niestety, im dalej w las tym ciemniej, gdyż próżno było szukać u Laszczkowskiego wiarygodności, zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim.

Jacek Laszczkowski (Radames) © Krzysztof Mystkowski

Miłym akcentem było pojawienie się rzadko widywanego na polskich scenach Aleksandra Teligi w niewielkiej partii Ramfisa. Praktycznie nierozpoznawalny pod charakteryzacją, jeden z najbardziej charakterystycznych basów wciąż może poszczycić się dobrą formą wokalną. Szkoda jedynie, iż dyrygent George Tchitchinadze, na codzień kierujący orkiestrą Filharmonii Bałtyckiej, podszedł do partytury ze zbyt ciężką ręką i nie wydobył z niej piękna muzyki Verdiego. Choć muzycy grali poprawnie, w premierowym wykonaniu zabrakło finezji i wrażliwości. 

„Aida” z Opery Bałtyckiej mogłaby być opowieścią o miłości i poświęceniu, jak również przejmującym wołaniem o wolność. Jednak wołanie jest tłumione ścianami złotej klatki. Nad wszystkimi ideologicznymi i emocjonalnymi walorami przedstawienia dominuje oprawa wizualna. Dla wielbicieli pięknych obrazów i entuzjastów podróży w czasie, z pewnością gdańska „Aida” będzie spełnieniem marzeń.

Prawykonanie „Koncertu na flet i orkiestrę symfoniczną” Gary’ego Guthmana w Warszawie

Gary Guthman to pochodzący ze Stanów Zjednoczonych muzyk jazzowy, kompozytor, pedagog i autor tekstów. Koncertował jako solista w ponad 300 salach filharmonicznych Kanady i Stanów Zjednoczonych. Od 2007 roku z powodzeniem występuje na festiwalach jazzowych oraz w filharmoniach Europy ze swoimi autorskimi projektami. Jest też znany i aktywny na polskiej scenie muzycznej.

Solista, uznawany za jednego z najbardziej cenionych trębaczy, jest również autorem wielu kompozycji obejmujących koncerty instrumentalne, suity orkiestrowe, muzykę filmową i musicale. W 2017 roku artysta napisał „Concerto Romantico”. Jest to koncert na harfę i orkiestrę symfoniczną, który powstał z myślą o harfistce Małgorzacie Zalewskiej. „Koncert na flet” powstał z kolei dla polskiego flecisty Łukasza Długosza. Zgodnie z tradycją gatunku jest trzyczęściowy.

Koncert „Guthman, Skoryk, Grieg”  odbędzie się 29 kwietnia o godz. 19.00 w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Usłyszymy również hymn państwowy Ukrainy „Szcze ne wmerła Ukrajiny ni sława, ni wola”, (muz. Mychajło Werbycki), a po przerwie „Melodię a-moll” Myrosława Skoryka oraz I i II Suitę „Peer Gynt” Edvarda Griega.

„Koncert na flet i orkiestrę” Gary’ego Guthmana dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego, w ramach programu „Zamówienia kompozytorskie”, realizowanego przez Narodowy Instytut Muzyki i Tańca.

Swoim sposobem bycia przed kamerą kreował emocje widzów i słuchaczy

Tomasz Pasternak: Jak pisze się książkę o kimś, kogo się znało i z kim się przyjaźniło?

Anna Lisiecka: Zawsze łatwiej pisze się biografię kogoś, kogo się znało. Wtedy szybciej dokonuje się rekonstrukcji i dochodzi do pewnego zaplecza wiedzy. Lepiej jest także znaleźć narrację opowieści. Książka to stwarzanie języka i w tym języku musi istnieć bohater. Musi być w tym trochę lekkości, piórkowatości i dowcipu tej osoby. Znałam się z Bogusławem Kaczyńskim naprawdę bardzo długo, choć o pewnych sprawach nigdy nie rozmawialiśmy, nie wszystko sobie wyjaśniliśmy.

Jak zaczęła się Pani znajomość z Bogusławem Kaczyńskim?

Gdy Bogusław debiutował w Telewizji w Poznaniu, byłam w liceum. Poznałam go jako młoda osoba, będąc na stażu w Polskim Radiu. Współpracowałam przy audycji „Cztery Pory Roku”, które latem zmieniały się w najpopularniejszą audycję w Polsce, „Lato z Radiem”. Pewnego dnia notowałam jakieś wypowiedzi słuchaczy i nagle ktoś zapukał. – Gdzie mogę znaleźć redaktora Cichomskiego? Zobaczyłam uśmiechniętą twarz, którą znałam. Zaprowadziłam Bogusława Kaczyńskiego do Tadeusza Cichomskiego, szefa „Czterech pór roku”. A potem Cichomski oficjalnie przedstawił mnie Kaczyńskiemu, który chciał poznać „to cudowne zjawisko”, jakim mnie określił. Kaczyński, jak i jego przyjaciółka Barbara Wachowicz często wykorzystywali tropy literackie, cytowali określenia z „Pana Tadeusza”. Byli zresztą do siebie bardzo podobni, oboje pochodzili z Podlasia.

Pracowaliście razem?

Zostałam przydzielona mu do pomocy. Wtedy zaczął nagrywać felietony operowe do „Lata z Radiem”. Oczywiście wiedziałam, kim jest. Jego programy z cyklu „Operowe qui pro quo” zyskały już popularność w Polsce. Wyróżniały się na tle tego, co pokazywano w telewizji. To były filmy operowej akcji. Zapamiętałam je, mimo że słuchałam innej muzyki.

Jak ocenia Pani te programy z perspektywy czasu?

Niedawno po raz kolejny obejrzałam „Bardzo Straszny Dwór”, w którym wcielał się w
rolę Narratora u boku wspaniałej obsady, z Bożeną Betley, Polą Lipińską, Andrzejem Hiolskim, Bogdanem Paprockim, Bernardem Ładyszem, Bożeną Brun-Barańską oraz Beatą Artemską w roli Straszydła. Bogusław potrafił być nie tylko doskonałym prezenterem i przewodnikiem po świecie muzyki, ale miał też fantastyczną inwencję. W efekcie takich programów jak „Operowe qui pro quo” nie było ani przedtem, ani potem. Nagrywano je w dworach i pałacach Wielkopolski, do których Kaczyński zapraszał wybitnych artystów. Okazało się, że sam jest świetnym aktorem. Pamiętam, jak w programie karnawałowym śpiewał partię Alfreda! Robił to tak wiarygodnie, że wszyscy myśleli, że to on naprawdę śpiewa. Dopiero potem dowiedziałam się, że podłożono głos Giuseppe di Stefano.

© Jarosław Zaremba
Halina Słonicka, Anna Lisiecka i Bogusław Kaczyński w zaimprowizowanym studiu w Krynicy © Jarosław Zaremba

Jak wspomina Pani pierwsze spotkania i pracę z nim?

Spodziewałam się Bogusława – Gwiazdora, pełnego na co dzień teatralnego gestu. Ale był niezwykle miły dla młodej i niedoświadczonej osoby, jaką wtedy byłam. On w ogóle był uprzejmy z natury i nie było w tym nic sztucznego. Choć jak chciał kogoś z premedytacją uwieść, to też mu się udawało. Lubił być słuchany. Ale kto w naszej pracy nie lubi? Dlatego stale współpracował z wybraną przez siebie realizatorką dźwięku Haliną Ambroziewicz, a potem z Maciejem Dobrzyńskim. Nigdy nie czułam między nami dystansu wynikającego z różnicy wieku, on był wiecznie młody. Jeśli możemy mówić o ikonach, był niewątpliwie ikoną telewizji i popularyzacji i opery. W tamtych dawnych latach, kiedy nagrywał gawędy muzyczne do „Lata z Radiem”, byłam jego pomocnikiem m.in. od oklejania pudełek. Segregowałam też listy, jakie dostawał na adres Polskiego Radia.

Ale co szczególnie w nim Panią ujęło?

Po pierwsze jego bezpośredniość. A ponadto perfekcja, wdzięk antenowy, ale także doskonałe przygotowanie do nagrań. Nigdy nie czytał z kartki, miał konspekt i precyzyjnie wybrane ścieżki na płytach, które przynosił. Trzeba pamiętać, że u podstaw jego daru opowieści leżało jednak gruntowne wykształcenie muzyczne: najpierw pięć lat średniej szkoły muzycznej, a potem kolejne pięć studiów na Wydziale Kompozycji, Teorii i Dyrygentury PWSM. À propos taktu i bezpośredniości, które w obcowaniu z nim były zawsze miłe, to pamiętam, że po pierwszym nagraniu odwoził realizatorkę i mnie do domu i długo rozmawialiśmy. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu, a on opowiadał mi o swoim życiu w tej dzielnicy, o generałowej Zaruskiej, o szkole muzycznej na Krasińskiego. Pracowaliśmy całe lato, a potem kolejne, i kolejne. Jego felietony do „Lata z Radiem” były pełne wdzięku, czaru i swobody.

Anna Lisiecka, Bogusław Kaczyński, Tamara Hed, Delfina Ambroziak, Sławomir Pietras i Nina Andrycz © Archiwum ORFEO Fundacja im. Bogusława Kaczyńskiego
Anna Lisiecka, Bogusław Kaczyński, Tamara Hed, Anna Kaczyńska, Delfina Ambroziak, Sławomir Pietras i Nina Andrycz
© archiwum ORFEO Fundacja im. Bogusława Kaczyńskiego

A jak narodziła się Państwa przyjaźń?

Do przyjaźni trzeba dojrzeć. Dość szybko zostałam zaproszona na festiwal do Łańcuta. To był ten Łańcut, na którym gościli Daniel Olbrychski i Janusz Olejniczak w cyklu „Mistrzowie sceny polskiej”. Pojechałam tam w ramach pomocy Andrzejowi Matulowi, który prowadził audycje na żywo, a ja robiłam poszczególne nagrania. Bogusław zwrócił się też do kolegów z „Lata z Radiem” o patronat nad obejmowanym przez niego Festiwalem w Krynicy i konkursem wokalnym im. Jana Kiepury, który wtedy inicjował. „Lato z Radiem” ufundowało nagrodę dla laureata konkursu wokalnego, która była zarazem nagrodą publiczności. Pierwszym laureatem został wtedy Marek Torzewski.

Czy trudno było się z nim zaprzyjaźnić?

Spędzaliśmy razem wiele czasu, ale mnóstwo czynników wpływa na to, że ludzie zaczynają sobie ufać. Że wykluwa się partnerstwo. Nie starałam się z nim zaprzyjaźnić. Jakoś samo to wyszło. Czułam, że on podaje mi rękę, a Bogusław czuł, że może mi tę rękę podać. Był świetnym obserwatorem. Pamiętam, jak kiedyś, podczas jednego z przyjęć powiedział Zygmuntowi Chajzerowi, żeby nie tracił swojego harcerskiego wdzięku. Nazwał to, co w Zygmuncie było czarujące. A mnie przepowiedział, że wielu będzie doradzało: proszę zrobić tak, proszę zrobić inaczej. Mam ich słuchać, kiwać głową i robić swoje. Myślę, że duży wpływ na wzajemne zaufanie miała też wzajemna dyskrecja. Swoją prywatność bardzo chronił.

A dlaczego napisała Pani o nim książkę?

Pomysł wyszedł od ORFEO, Fundacji jego imienia. Jak mówił Einstein, przypadek nie istnieje. Musieliśmy się spotkać ze Zbigniewem Napierałą, na Sylwestra, tuż przed pandemią, w pięknym domu w Konstancinie. Byłam w towarzystwie m.in.: Elżbiety Dzikowskiej, Krzysztofa Wodiczki i jego partnerki oraz historyka sztuki Marka Bartelika, który w tym eleganckim miejscu nas podejmował. Marek był wtedy jeszcze prezesem ogólnoświatowej AICA. Krzysztof Wodiczko to artysta, który zrobił światową karierę w sztukach plastycznych. Co ciekawe, jest synem Bogdana Wodiczki, dyrektora Opery Warszawskiej, która była objawieniem dla Bogusława Kaczyńskiego i jego pokolenia. Wodiczko tę operę całkowicie odnowił, wprowadził w XX wiek i do Europy.

Zauważyłam Zbigniewa Napierałę, podeszłam, by się przywitać i złożyć życzenia. Obok stała Anna Habrewicz. Zbyszek przedstawił mnie jako autorkę książki o Lodzie Halamie i dodał, że chciałby, żebym napisała książkę o Bogusławie Kaczyńskim. Zdradził, że w Fundacji jest wiele unikalnych, źródłowych materiałów, korespondencja i pamiętniki ojca.

A tytuł książki?

Prawie każdy młody człowiek marzy o tym, żeby być sławnym i bogatym. Jednak tak brzmiącą frazę ukradłam Tadeuszowi Boyowi-Żeleńskiemu, który tłumaczył „Stracone złudzenia” Honoriusza Balzaka. Boguś w 1974 roku dziękuje rodzicom za kolejną pożyczkę, pisze że ciągle ma być sławny, ciągle ma być bogaty, a ciągle jest biedny, ale zapowiada, że to się zmieni niebawem, bo właśnie podpisał kontrakt.

© materiał prasowy wydawnictwa MUZA SA
© materiał prasowy wydawnictwa MUZA SA

Pani książka pokazuje Bogusława Kaczyńskiego jako naturę bardzo złożoną.

Zygmunt Stępiński, obecnie Dyrektor Muzeum Polin, mój ówczesny chłopak, żartował sobie mówiąc: Ten Twój Boguś… Odpowiedziałam, że: Tak, Boguś, ale będziesz inaczej wymawiał to imię, kiedy się poznacie. Oczywiście i jego oczarował. Wszyscy nosimy w sobie wiele osobowości. Takich potencjałów energetycznych, które się w nas wyzwalają w zależności od sytuacji, od otoczenia. Bogusław miał wiele twarzy, co zupełnie nie znaczy, że był dwulicowy. Większość nowopoznanych oczekiwała, że Bogusław Kaczyński „da występ”, że zabawi gości. Ale potrafił też słuchać i usunąć się na drugi plan, pozwalał innym wyśpiewać ich arie. Kiedy przywiózł na „parapetówkę” do mnie do domu Lodę Halamę, potrafił się usunąć i nie być w centrum. To Loda była gwiazdą, a Bogusław stał pół kroku dalej, nieledwie w cieniu.

Mówi Pani, że był rozmowny, ale nie wylewny.

Spraw domowych nie wystawiał na targowisko. Był jednak do pewnego stopnia tajemniczy. Nie lubił, jak pisały o nim kolorowe pisma, które podejmują temat z zawsze tej samej, ale nie najistotniejszej strony, choć wiedział, że to jest jakaś cena publicznego istnienia. Na tę okoliczność miał powiedzonko: niech piszą, co chcą, byle nazwiska nie przekręcali. Zatem i ja, kiedy zasiadałam do pisania książki, musiałam rozważyć jeszcze raz, co stanowiło o istocie tej złożonej osobowości, jaką był Bogusław Kaczyński. Znałam go bardzo dobrze, wiedziałam o jego różnych przygodach i doświadczeniach, o powodzeniach i niepowodzeniach, o chwilach szczęścia i zmartwień.

Podzieliła się Pani z czytelnikami tą wiedzą?

Autor powinien wiedzieć, co pisze, a nie pisać, co wie. Rozdział „Nie tylko dla pań” był dużo bardziej rozbudowany, dowcipny a nawet sensacyjny. Ale stwierdziłam, że opowieść, którą tam zawarłam, mogłaby dotknąć zbyt osobiście kilku ludzi. Stwarzał materiał do wielkiej ploty. To zupełnie niepotrzebnie. I skróciłam ten rozdział zgodnie z zasadą, że o wiele więcej wiem, ale nie wszystko powiem. 

Słowa bohatera Balzaka, Lucjana: będę sławny, będę bogaty, mówią tak naprawdę o spełnieniu. Czy Pani zdaniem Bogusław Kaczyński został w swoich marzeniach „sławny” i „bogaty”? Czy był człowiekiem spełnionym?

On się czuł człowiekiem absolutnie spełnionym. Spełniał się w swoim życiu zawodowym, prywatnie pozostając zarazem towarzyskim i osobnym. Jak ktoś występuje na scenie, w telewizji, potrzebuje chwil wyciszenia, chwil, w których może być „w pidżamie”, bardziej „po domowemu”. Wtedy, na wagę złota są tacy znajomi, dla których nie musimy robić makijażu. Właśnie dlatego, że scena to scena. Ona ma żelazne wymagania co do formy. No, czasem trzeba od tego odpocząć. Halina Słonicka mówiła zresztą, że Boguś jest największą gwiazdą w jego gwiazdozbiorze i w tym nie było absolutnie nic złośliwego. Stworzył gwiazdorskie programy operowe, a potem też operetkowe. W jednych pokazując Polakom, że opera jest sztuką przepiękną i może być dla wszystkich, w drugich, że świetnie wykonana operetka, która została napisana z talentem też jest sztuką. Kiedy zaczął robić „Operowe qui pro quo” najlepsze głosy chciały występować w tym cyklu. Jak mówiła Hanna Rumowska – Machnikowska: on nas wprowadził pod strzechy. Chciał też stworzyć snobizm na operę. Halina Słonicka, z którą się bardzo przyjaźnił, w końcu w tym cyklu nie wystąpiła, ale specjalnie dla niej Boguś zrealizował program w warszawskich Łazienkach, gdzie Słonicka pięknie opowiada o sobie i śpiewa pieśni, a partneruje jej znakomity Jerzy Marchwiński.

Halina Słonicka, Jerzy Marchwinski i Bogusław Kaczyński

Czy Bogusław Kaczyński kreował swoją rzeczywistość? Czy wszystkie jego opowieści były zawsze prawdą?

Józef Mackiewicz należy do nielicznych, którzy potrafili dowieść, że nawet w pisarstwie tylko prawda jest ciekawa, ale on tę prawdę rozpisywał na setkach stron swoich znakomicie skonstruowanych powieści. Równie celny termin to „prawdziwe zmyślenie”. A to uprawiał i Melchior Wańkowicz, i Marek Hłasko. Witold Gombrowicz w wywiadzie z Dominique‘iem de Roux mówi, że jeżeli himalaista powie: postawiłem ostrożnie prawą stopę i powoli dosunąłem do niej lewą, będzie to absolutnie niewiarygodne. Trzeba pokazać ogrom tej wysokości, ogrom strachu i ogrom zimna… Bogusław operując skrótem – bo w telewizji musi być skrót, inaczej mamy do czynienia z mądrzącą się głową – przekazywał istotę, ale często coś podkolorowywał. Jednak ja słyszałam cudzysłów, gdy opowiadał o kolejnej hrabinie i księżnie, które wychodziły z librett i zasilały jego opowieści biograficzne. 

Czy zmienił się po swoich „straconych złudzeniach” znów nawiązując, jak w tytule Pani książki, do Balzaca?

Tak, bardzo przeżył, że nie został dyrektorem Teatru Wielkiego. To naprawdę była porażka. Tym bardziej, że to stanowisko objęło po kolei dwóch jego przyjaciół, najpierw Sławomir Pietras, potem Janusz Pietkiewicz. Czy zgorzkniał? Ta sprawa wydarzyła się, kiedy miał 49 lat. A rok później, w Krynicy świętowaliśmy jego 50. urodziny. Było cudownie i radośnie. Jego bardzo intensywne życie nie pozwalało, by się nad sobą rozczulał. Ale gdzieś wewnątrz to zostało.

Pamiętam taką chwilę, kiedy otwierał Teatr Muzyczny „Roma”. Zorganizował spotkanie z wieloma warszawskimi dziennikarzami. Ze względu na korki zjawiłam się lekko spóźniona. Boguś mówił zawsze, że trzeba się lekko spóźnić, aby mieć entrée, ale oczywiście nie dlatego się spóźniłam. Weszłam na wysokich obcasach, w białym długim płaszczu, więc oczywiście to entrée było. I Boguś wtedy powiedział: Szanowni Państwo, oto sama redaktor Lisiecka, rzecznik prasowy dyrektora Pietkiewicza. Nie byłam rzecznikiem prasowym Teatru Wielkiego, ale Boguś tak mnie nazwał i była to taka lekka złośliwość. Byłam dziennikarzem i oczywiście chodziłam do Teatru Wielkiego, i za dyrektora Pietrasa, i za dyrektora Pietkiewicza. Myślę, że mogło to wtedy go irytować. Rozstania przyjaciół są jak rozwód. Czeka się wtedy, po której stronie staną pozostali przyjaciele. Ze Sławomirem Pietrasem zamrozili relacje na kilkanaście lat. Obaj pisali wtedy o sobie na wzajem teksty modelowo zjadliwe. Ja jako dziennikarz może pozostałam trochę „w rozkroku”.

Jubileusz Bogusława Kaczyńskiego w ramach XXVI Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy w 1992 roku

Czy bardzo przeżył porażkę w batalii o Teatr Wielki?

To na pewno było dla niego zaskoczenie. Miał właściwie wszystkie atuty. Szkoda, że Bogusław nie miał tej szansy. Łętowscy pisali, że oczywiście Kaczyński ubarwia rzeczywistość, ale także dlatego może być idealnym dyrektorem. Znał świat. Pokazał w Łańcucie, że artyści ze świata są dostępni. Może wygrałby konkurs, gdyby pretendował o tytuł dyrektora artystycznego? Ale on chciał mieć całą dyrekcję. Myślę, że to było słabym punktem jego programu. Przedstawicieli Teatru Wielkiego, którzy przesłuchiwali obok wiceministra Grzegorza Michalskiego i profesora Krzysztofa Pendereckiego, ta wizja „światłej dyktatury”, skupienia całej władzy w jednym ręku mogła zrażać na równi z planami modernizacji zespołu. Część artystów opery i baletu bała się, że Bogusław ich poodsuwa na rzecz tych „ze świata”.

Drugi „dyrektor od spraw przyziemnych” w okresie transformacji, przechodzenia z systemu dodrukowywania złotówek na system urealnienia monety, okazywał się bardziej potrzebny, niż myśleliśmy. Zmieniało się prawo i ekonomia. Politykom wydawało się, że kultura jest czymś drugorzędnym dla obywateli i musi szukać swoich sponsorów, albo uprawiać gospodarkę rynkową. Pojawiło się wiele kolorowych dzienników, tygodników, które wychodziły, dopóki rynek ich chciał. Ale co począć z operą, operetką, musicalem? To bardzo kosztowne sztuki. Musi być orkiestra, chór, stała praca z tymi zespołami, muszą być gwiazdy i oprawa scenograficzna. Ta sztuka ma sens, kiedy jest doskonale wykonana w każdym detalu.

Jak przez te wszystkie lata wyglądała Wasza przyjaźń?

Kiedy była w intensywnym nasileniu i intensywnej bliskości, nie przeżywała gorszych momentów. Bogusław dużo pracował i potrzebne mu były momenty odpoczynku. Jak mógł chodzić cały dzień w pidżamie, to z tego korzystał. Ja Bogusia w tej pidżamie widywałam, i vice versa. Bo ja też bardzo intensywnie pracowałam. Nasze spotkania były też bardzo intensywne i wzajemnie kreatywne, a na marginesie pracy pełne uroczych przygód. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie, gdy robił prawo jazdy. Powiedział: Koteczku, nie wychodź dziś na ulicę, bo ja mam lekcję.

Pamiętam też, jak kupił sobie nowy samochód i pojechaliśmy do jego ukochanych Serpelic. Bogusław bardzo dobrze prowadził. Wtedy zobaczyłam, że rozlewiska Bugu są naprawdę piękne. Wcześniej byłam tylko w Białej na pogrzebie jego ojca, na którym zgodnie z zasadami przyjaźni stawiły się i śpiewały trzy wielkie primadonny: Halina Słonicka, Hanna Rumowska-Machnikowska i Maria Fołtyn. Innym razem, jak kupił sobie zamrażarkę, zaprosił mnie na szampana. Do jedzenia mieliśmy tylko kalafiora. Szampan tak się zmroził w nowym urządzeniu, że wyjmowaliśmy go z butelki ręcznie. Nasza przyjaźń uległa rozluźnieniu, kiedy na świat przyszedł mój syn. Kiedy Bogusław walczył o „Romę”, ja miałam inne priorytety. Może w jego odczuciu było to trochę zdradzenie tego, o czym tak pięknie śpiewa się w „Strasznym dworze”: Vivat semper wolny stan.

Czuł się odsunięty?

Bogusław zawsze podkreślał, że sztuka nie znosi zdrady. On sam nie nadawał się do życia z kimś pod jednym dachem na stałe. Zatem nasza, oparta z czasem na silnym partnerstwie, przyjaźń musiała się wyciszyć bez pretensji, jak mniemam. Bogusław nie potrafił też być cmokającym wujkiem, ja tego nie oczekiwałam. Kiedy spotykaliśmy się w holu radiowym na korytarzu, był uroczy i rozmawiał z moim synem jak z równorzędnym partnerem. Jak miał potrzebę, żeby np. coś nagrać, to zawsze mnie prosił, żebym przyjechała z magnetofonem i go nagrała. Ale nie zarywaliśmy już nocy, dyskutując do rana i nie sypialiśmy u siebie na kanapie. Takie są etapy przyjaźni. Zawsze jednak pozostaliśmy sobie bliscy. Kiedy się zobaczyliśmy, po jego pierwszym udarze w szpitalu na Sobieskiego, miałam wrażenie jakbyśmy rozmawiali poprzedniego dnia. Odnaleźliśmy się w pół zdania. Zresztą, nawet w tej okropnej sytuacji Bogusław nie tracił swojego fasonu.

© Ireneusz-Sobieszczuk
Anna Lisiecka i Bogusław Kaczyński z przyjaciółmi, Warszawa, lata 90.© Ireneusz-Sobieszczuk

Pierwszą przewodniczką Bogusława Kaczyńskiego była Ada Sari. Ale chciałem zapytać o stosunek do Marii Fołtyn.

To była bardzo ważna postać w jego życiu. Po przeprowadzce do Warszawy słuchał jej w Operze Warszawskiej, gdy była w najlepszej formie wokalnej, a była też dobrą aktorką. Aktorstwa miała się od kogo uczyć. Najpierw w Gdańsku od Iwo Galla, a przy „Halce” w Warszawie pracowała z samym Schillerem. Wodiczko się jej pozbył, co Bogusław uznał za dużą niesprawiedliwość, choć cenił Wodiczkę. Potem Fołtyn występowała w Niemczech, ale kiedy niesławny minister Motyka usunął Wodiczkę – Fołtyn wróciła do Polski. Myślę, że na tym etapie ona więcej zawdzięczała wsparciu Bogusława, niż odwrotnie. W ich ówczesnej relacji ona była trochę „kobietą demoniczną”, a on Bungiem. Co najważniejsze wśród wielu cech Bogusław posiadał pewną szczególnie rzadką: dzielił się swoimi możliwościami. Jak zaprzyjaźnił się z naszą radiową redakcją, spowodował, że Marię Fołtyn zaproszono do audycji „Cztery Pory Roku”. Maria potrzebowała mediów i on jej te media zapewnił. Wtedy powstało też nagranie tyleż interesujące, co bardzo perwersyjne antenowo. Maria opowiada o sobie wszystko pięknemu barytonowemu głosowi Tadeusza Cichomskiego. Jest to niemożliwie szczera rozmowa, wręcz konfesja, na głos męski i żeński. 

Pisze Pani książki, zdobywa dziennikarskie nagrody, ale czy radio jest Pani najbliższe? Mówiła Pani kiedyś, że słuchacz też jest artystą.

Jestem człowiekiem radia. To w radiu uczyłam się pracy dziennikarskiej i dokumentu. Wybitna dziennikarka, Janina Jankowska, namówiła mnie, żeby robić z moimi wspaniałymi gośćmi nie tylko audycje prezenterskie, ale także dokumenty. W ogóle miałam wspaniałych mistrzów i kolegów. Ale w pewnym momencie postanowiłam też pisać. Właściwie… w radiu też się pisze. Do każdej audycji bardzo się przygotowuję i dużo piszę. Potem oczywiście powstaje nagranie, które żyje swoimi prawami. Dziennikarz nagrywający musi być bardzo elastyczny. Nie może sztywno trzymać się scenariusza i swojej wersji. Potem to nagranie się montuje, ale tak, żeby fraza nie była postrzępiona. Słowo w radiu uderza melodią głosu i intonacją, a nie tylko poprzez przekaz. Radio działa trochę tak, jak słuchanie muzyki. W ten sposób dociera do emocjonalności, i do intelektu. Przy pisaniu pozostaje szukanie ekwiwalentów słownych. Też trzeba dbać o zmianę rytmów i o to, żeby każdy rozdział miał swoją indywidualną drogę do celu. Słuchacz, bardziej niż czytelnik bogato ilustrowanej książki, nie widzi, tylko sobie wyobraża. 

Wielokrotnie Pani też mówiła, że Bogusław Kaczyński był artystą.

Już same „Operowe qui pro quo” pokazało, że miał zarówno wyobraźnię, jak i ogromne możliwości aktorskie, choć nie szkolone. Te programy reżyserowane były przez Marię Fołtyn i Andrzeja Strzeleckiego, ale wszystko zaczynało się od jego inwencji. To on był najważniejszym instrumentem. Maria Fołtyn nazwała go kiedyś Dyrygentem Ludzkich Serc. On swoim sposobem bycia przed kamerą rzeczywiście kreował emocje widzów i słuchaczy. Byli tacy, którzy tego nie znosili. Ale nie można się podobać wszystkim.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Anna Lisiecka – dziennikarka, dokumentalista i komentatorka literacka Polskiego Radia, współpracująca z Programem I i II. Laureatka wielu konkursów na dokument radiowy. Jej reportaż „Kainowa zbrodnia” w 2010 roku otrzymał Główną Nagrodę Wolności Słowa przyznawaną przez SDP „za mówienie bez nienawiści o konflikcie narodów, o którym poprawność polityczna nie pozwala mówić”. W 2020 roku uhonorowana została nagrodą Polskiego Radia Złoty Mikrofon przyznawaną Mistrzom przez Mistrzów. Autorka książek „Wakacje 1939” o wakacjach znanych osobistości w przeddzień kataklizmu II wojny światowej oraz „Loda Halama. Pierwsze nogi Drugiej Rzeczypospolitej” o gwieździe przedwojennej rewii i kina.