REKLAMA

W złotej klatce czyli „Aida” w Operze Bałtyckiej

Co nazwiesz wolnością, jeżeli nie będzie dróg, między którymi możesz wybierać? Czy wolnością nazwiesz prawo błąkania się po pustkowiu? Antoine de Saint-Exupery, „Twierdza”

Człowiek, jako jednostka samoświadoma, dąży do wolności. Zarówno tej dosłownej, przestrzennej, jak i metaforycznej – autonomii myśli i poglądów. Być wolnym, to móc decydować: kogo kochać, które miejsce na ziemi nazwać swoim domem, a nawet, jak umrzeć. Operowa heroina Aida, której odebrano swobody obywatelskie i odseparowano od ojczyzny, nieustannie zmaga się z silnym pragnieniem wolności i dąży ku niej niemal rozpaczliwie. Choć każda jej decyzja, niczym u szekspirowskiego Hamleta, prowadzi ją do zguby. 

„Aida”, uważana przez Giuseppe Verdiego za ostatnie z jego wielkich dzieł, to opera stworzona na zamówienie. Powstała na uroczystość otwarcia Kanału Sueskiego, w oparciu o scenariusz autorstwa historyka i egiptologa Auguste’a Mariette’a. W ówczesnej Europie coraz szersze kręgi zataczała moda na orientalizm we wszystkich dziedzinach sztuki, dlatego też Verdi, zachęcony dodatkowo astronomicznym jak na tamte czasy honorarium (150 000 franków), podjął temat. „Pod koniec ubiegłego roku poproszono mnie o napisanie opery dla bardzo dalekiego kraju.”, pisał w liście do Giulio Ricordiego w czerwcu 1870 roku. „Du Locle (autor libretta do „Trubadura”) przysłał mi wydruk scenariusza, mówiąc, iż napisała go wybitna osobistość – w co nie uwierzyłem – bym go przeczytał. Uznałem, że tekst jest bardzo dobry i że stworzę do niego muzykę, pod licznymi warunkami. Trzy dni później otrzymałem telegram z odpowiedzią: zgoda”.

Prapremiera, opóźniona wybuchem wojny niemiecko-francuskiej, odbyła się w Kairze, 24 grudnia 1871 roku. Zachwyt wzbudziły nie tylko wykonania włoskich solistów, liczącego 80 osób chóru oraz dyrygentura Giovanniego Bottesiniego, lecz także monumentalna scenografia i pełne przepychu kostiumy. 

© Krzysztof Mystkowski

Trend panujący w ostatnich dekadach zmiótł ze scen operowych historyczne dekoracje. Sprawiając, iż spektakle osadzone w epoce adekwatnej do treści libretta stały się swoistym rarytasem. W Operze Bałtyckiej Egipt jest Egiptem – scenografia Damiana Styrny epatuje surowością pustynnego krajobrazu i geometrycznej architektury, na których tle lśnią i migoczą kostiumy solistów oraz dostojników, kapłanów i wojowników z otoczenia Faraona, zaprojektowane przez Annę Chadaj. Zbroje, suknie, okrycia wierzchnie oraz nakrycia głowy zaskakują wiernym odwzorowaniem malowideł na papirusach czy fresków ze ścian egipskich świątyń, ukazujących starożytną codzienność i mitologię. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, iż twórcy inspirowali się filmem „Faraon” Jerzego Kawalerowicza, nie bojąc się jednak rozmachu na skalę „Kleopatry” Josepha Mankiewicza. Na dworze egipskiego władcy dominuje kolor złoty, tu i ówdzie przeplatany bielą lub czernią i tylko kostium Aidy odznacza się – niczym wstęga rzeki Nil – błękitem. Oglądając spektakl mamy do czynienia z niezwykle efektownym, ruchomym obrazkiem, od którego nie można oderwać wzroku i który faktycznie stwarza iluzję podróży w czasie. Złoto wprost wylewa się ze sceny i tworzy dla tytułowej bohaterki zjawiskowo piękne więzienie – złotą klatkę. 

Reżyserii podjęła się Anna Wieczur, znana przede wszystkim z teatru dramatycznego, a szerszej publiczności z lekkich, intelektualnie niewymagających komedii filmowych. I tu zaczynają się „schody”. Reżyserce najwyraźniej zabrakło pomysłu jak poprowadzić śpiewaków. Interakcja pomiędzy solistami jest znikoma, brakuje chemii pomiędzy parą kochanków Aidą i Radamesem. Role Ramfisa i Faraona są praktycznie nieruchome, co wywołuje nieodzowne skojarzenia z kamiennymi posągami u podnóża egipskich świątyń. I gdyby nie prosta i niczym niezaskakująca choreografia Wojciecha Warszawskiego, spektakl byłby wręcz do bólu statyczny.

Soojin Moon-Sebastian (Aida) i Małgorzata Walewska (Amneris) © Krzysztof Mystkowski

Na szczęście partię Amneris powierzono tak doświadczonej śpiewaczce jak Małgorzata Walewska i złakniony emocji widz może odetchnąć z ulgą. Charyzmatyczna mezzosopranistka wielokrotnie wcielała się w córkę Faraona na międzynarodowych scenach. To właśnie Walewska generuje interakcje z pozostałymi solistami, wręcz zmusza ich do wymiany gestów i spojrzeń. Jej głos, o charakterystycznej głębi i ciemnej barwie, ocieka zmysłowością i słodyczą niczym miód, czyniąc jej Amneris niebezpieczną i pociągającą jednocześnie. Punktem kulminacyjnym jest jej przejmujący monolog podczas czwartego aktu, gdy poza zasięgiem wzroku widza toczy się scena sądu nad Radamesem. Dzięki talentowi Walewskiej, naprawdę można wówczas poczuć trwogę i ból bohaterki.

Debiutującej w roli Aidy Soojin Moon-Sebastian udało się udźwignąć partię stawiającą niemałe wyzwanie dla sopranu spinto, choć w głosie chwilami słychać było zmęczenie. Zarówno pełne tęsknoty za wolnością arie „Ritorna vincitor” i „O patria mia”, jak i duety z Radamesem czy Amneris ujawniły ogromną wrażliwość solistki i imponującą siłę drzemiącą pod kruchą powłoką. A także jej emocjonalne rozdarcie gdy staje przed trudnym wyborem – wiernością ojczyźnie, czy lojalnością wobec ukochanego. Moon-Sebastian zdominowała niemal całkowicie duet z ojcem. Partnerujący jej w roli Amonasro Leszek Skrla, choć aktorsko naturalny, głosowo nie miał najlepszego dnia.

Nieporozumieniem natomiast okazało się obsadzenie Jacka Laszczkowskiego w partii Radamesa. Niegdysiejszemu kontratenorowi, a obecnie tenorowi, zabrakło warunków wokalnych niezbędnych dla tenora lirico spinto. Solista forsował głos już od pierwszych dźwięków arii „Celeste Aida”. I niestety, im dalej w las tym ciemniej, gdyż próżno było szukać u Laszczkowskiego wiarygodności, zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim.

Jacek Laszczkowski (Radames) © Krzysztof Mystkowski

Miłym akcentem było pojawienie się rzadko widywanego na polskich scenach Aleksandra Teligi w niewielkiej partii Ramfisa. Praktycznie nierozpoznawalny pod charakteryzacją, jeden z najbardziej charakterystycznych basów wciąż może poszczycić się dobrą formą wokalną. Szkoda jedynie, iż dyrygent George Tchitchinadze, na codzień kierujący orkiestrą Filharmonii Bałtyckiej, podszedł do partytury ze zbyt ciężką ręką i nie wydobył z niej piękna muzyki Verdiego. Choć muzycy grali poprawnie, w premierowym wykonaniu zabrakło finezji i wrażliwości. 

„Aida” z Opery Bałtyckiej mogłaby być opowieścią o miłości i poświęceniu, jak również przejmującym wołaniem o wolność. Jednak wołanie jest tłumione ścianami złotej klatki. Nad wszystkimi ideologicznymi i emocjonalnymi walorami przedstawienia dominuje oprawa wizualna. Dla wielbicieli pięknych obrazów i entuzjastów podróży w czasie, z pewnością gdańska „Aida” będzie spełnieniem marzeń.

Prawykonanie „Koncertu na flet i orkiestrę symfoniczną” Gary’ego Guthmana w Warszawie

Gary Guthman to pochodzący ze Stanów Zjednoczonych muzyk jazzowy, kompozytor, pedagog i autor tekstów. Koncertował jako solista w ponad 300 salach filharmonicznych Kanady i Stanów Zjednoczonych. Od 2007 roku z powodzeniem występuje na festiwalach jazzowych oraz w filharmoniach Europy ze swoimi autorskimi projektami. Jest też znany i aktywny na polskiej scenie muzycznej.

Solista, uznawany za jednego z najbardziej cenionych trębaczy, jest również autorem wielu kompozycji obejmujących koncerty instrumentalne, suity orkiestrowe, muzykę filmową i musicale. W 2017 roku artysta napisał „Concerto Romantico”. Jest to koncert na harfę i orkiestrę symfoniczną, który powstał z myślą o harfistce Małgorzacie Zalewskiej. „Koncert na flet” powstał z kolei dla polskiego flecisty Łukasza Długosza. Zgodnie z tradycją gatunku jest trzyczęściowy.

Koncert „Guthman, Skoryk, Grieg”  odbędzie się 29 kwietnia o godz. 19.00 w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego w Warszawie. Usłyszymy również hymn państwowy Ukrainy „Szcze ne wmerła Ukrajiny ni sława, ni wola”, (muz. Mychajło Werbycki), a po przerwie „Melodię a-moll” Myrosława Skoryka oraz I i II Suitę „Peer Gynt” Edvarda Griega.

„Koncert na flet i orkiestrę” Gary’ego Guthmana dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego, w ramach programu „Zamówienia kompozytorskie”, realizowanego przez Narodowy Instytut Muzyki i Tańca.

Swoim sposobem bycia przed kamerą kreował emocje widzów i słuchaczy

Tomasz Pasternak: Jak pisze się książkę o kimś, kogo się znało i z kim się przyjaźniło?

Anna Lisiecka: Zawsze łatwiej pisze się biografię kogoś, kogo się znało. Wtedy szybciej dokonuje się rekonstrukcji i dochodzi do pewnego zaplecza wiedzy. Lepiej jest także znaleźć narrację opowieści. Książka to stwarzanie języka i w tym języku musi istnieć bohater. Musi być w tym trochę lekkości, piórkowatości i dowcipu tej osoby. Znałam się z Bogusławem Kaczyńskim naprawdę bardzo długo, choć o pewnych sprawach nigdy nie rozmawialiśmy, nie wszystko sobie wyjaśniliśmy.

Jak zaczęła się Pani znajomość z Bogusławem Kaczyńskim?

Gdy Bogusław debiutował w Telewizji w Poznaniu, byłam w liceum. Poznałam go jako młoda osoba, będąc na stażu w Polskim Radiu. Współpracowałam przy audycji „Cztery Pory Roku”, które latem zmieniały się w najpopularniejszą audycję w Polsce, „Lato z Radiem”. Pewnego dnia notowałam jakieś wypowiedzi słuchaczy i nagle ktoś zapukał. – Gdzie mogę znaleźć redaktora Cichomskiego? Zobaczyłam uśmiechniętą twarz, którą znałam. Zaprowadziłam Bogusława Kaczyńskiego do Tadeusza Cichomskiego, szefa „Czterech pór roku”. A potem Cichomski oficjalnie przedstawił mnie Kaczyńskiemu, który chciał poznać „to cudowne zjawisko”, jakim mnie określił. Kaczyński, jak i jego przyjaciółka Barbara Wachowicz często wykorzystywali tropy literackie, cytowali określenia z „Pana Tadeusza”. Byli zresztą do siebie bardzo podobni, oboje pochodzili z Podlasia.

Pracowaliście razem?

Zostałam przydzielona mu do pomocy. Wtedy zaczął nagrywać felietony operowe do „Lata z Radiem”. Oczywiście wiedziałam, kim jest. Jego programy z cyklu „Operowe qui pro quo” zyskały już popularność w Polsce. Wyróżniały się na tle tego, co pokazywano w telewizji. To były filmy operowej akcji. Zapamiętałam je, mimo że słuchałam innej muzyki.

Jak ocenia Pani te programy z perspektywy czasu?

Niedawno po raz kolejny obejrzałam „Bardzo Straszny Dwór”, w którym wcielał się w
rolę Narratora u boku wspaniałej obsady, z Bożeną Betley, Polą Lipińską, Andrzejem Hiolskim, Bogdanem Paprockim, Bernardem Ładyszem, Bożeną Brun-Barańską oraz Beatą Artemską w roli Straszydła. Bogusław potrafił być nie tylko doskonałym prezenterem i przewodnikiem po świecie muzyki, ale miał też fantastyczną inwencję. W efekcie takich programów jak „Operowe qui pro quo” nie było ani przedtem, ani potem. Nagrywano je w dworach i pałacach Wielkopolski, do których Kaczyński zapraszał wybitnych artystów. Okazało się, że sam jest świetnym aktorem. Pamiętam, jak w programie karnawałowym śpiewał partię Alfreda! Robił to tak wiarygodnie, że wszyscy myśleli, że to on naprawdę śpiewa. Dopiero potem dowiedziałam się, że podłożono głos Giuseppe di Stefano.

© Jarosław Zaremba
Halina Słonicka, Anna Lisiecka i Bogusław Kaczyński w zaimprowizowanym studiu w Krynicy © Jarosław Zaremba

Jak wspomina Pani pierwsze spotkania i pracę z nim?

Spodziewałam się Bogusława – Gwiazdora, pełnego na co dzień teatralnego gestu. Ale był niezwykle miły dla młodej i niedoświadczonej osoby, jaką wtedy byłam. On w ogóle był uprzejmy z natury i nie było w tym nic sztucznego. Choć jak chciał kogoś z premedytacją uwieść, to też mu się udawało. Lubił być słuchany. Ale kto w naszej pracy nie lubi? Dlatego stale współpracował z wybraną przez siebie realizatorką dźwięku Haliną Ambroziewicz, a potem z Maciejem Dobrzyńskim. Nigdy nie czułam między nami dystansu wynikającego z różnicy wieku, on był wiecznie młody. Jeśli możemy mówić o ikonach, był niewątpliwie ikoną telewizji i popularyzacji i opery. W tamtych dawnych latach, kiedy nagrywał gawędy muzyczne do „Lata z Radiem”, byłam jego pomocnikiem m.in. od oklejania pudełek. Segregowałam też listy, jakie dostawał na adres Polskiego Radia.

Ale co szczególnie w nim Panią ujęło?

Po pierwsze jego bezpośredniość. A ponadto perfekcja, wdzięk antenowy, ale także doskonałe przygotowanie do nagrań. Nigdy nie czytał z kartki, miał konspekt i precyzyjnie wybrane ścieżki na płytach, które przynosił. Trzeba pamiętać, że u podstaw jego daru opowieści leżało jednak gruntowne wykształcenie muzyczne: najpierw pięć lat średniej szkoły muzycznej, a potem kolejne pięć studiów na Wydziale Kompozycji, Teorii i Dyrygentury PWSM. À propos taktu i bezpośredniości, które w obcowaniu z nim były zawsze miłe, to pamiętam, że po pierwszym nagraniu odwoził realizatorkę i mnie do domu i długo rozmawialiśmy. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu, a on opowiadał mi o swoim życiu w tej dzielnicy, o generałowej Zaruskiej, o szkole muzycznej na Krasińskiego. Pracowaliśmy całe lato, a potem kolejne, i kolejne. Jego felietony do „Lata z Radiem” były pełne wdzięku, czaru i swobody.

Anna Lisiecka, Bogusław Kaczyński, Tamara Hed, Delfina Ambroziak, Sławomir Pietras i Nina Andrycz © Archiwum ORFEO Fundacja im. Bogusława Kaczyńskiego
Anna Lisiecka, Bogusław Kaczyński, Tamara Hed, Anna Kaczyńska, Delfina Ambroziak, Sławomir Pietras i Nina Andrycz
© archiwum ORFEO Fundacja im. Bogusława Kaczyńskiego

A jak narodziła się Państwa przyjaźń?

Do przyjaźni trzeba dojrzeć. Dość szybko zostałam zaproszona na festiwal do Łańcuta. To był ten Łańcut, na którym gościli Daniel Olbrychski i Janusz Olejniczak w cyklu „Mistrzowie sceny polskiej”. Pojechałam tam w ramach pomocy Andrzejowi Matulowi, który prowadził audycje na żywo, a ja robiłam poszczególne nagrania. Bogusław zwrócił się też do kolegów z „Lata z Radiem” o patronat nad obejmowanym przez niego Festiwalem w Krynicy i konkursem wokalnym im. Jana Kiepury, który wtedy inicjował. „Lato z Radiem” ufundowało nagrodę dla laureata konkursu wokalnego, która była zarazem nagrodą publiczności. Pierwszym laureatem został wtedy Marek Torzewski.

Czy trudno było się z nim zaprzyjaźnić?

Spędzaliśmy razem wiele czasu, ale mnóstwo czynników wpływa na to, że ludzie zaczynają sobie ufać. Że wykluwa się partnerstwo. Nie starałam się z nim zaprzyjaźnić. Jakoś samo to wyszło. Czułam, że on podaje mi rękę, a Bogusław czuł, że może mi tę rękę podać. Był świetnym obserwatorem. Pamiętam, jak kiedyś, podczas jednego z przyjęć powiedział Zygmuntowi Chajzerowi, żeby nie tracił swojego harcerskiego wdzięku. Nazwał to, co w Zygmuncie było czarujące. A mnie przepowiedział, że wielu będzie doradzało: proszę zrobić tak, proszę zrobić inaczej. Mam ich słuchać, kiwać głową i robić swoje. Myślę, że duży wpływ na wzajemne zaufanie miała też wzajemna dyskrecja. Swoją prywatność bardzo chronił.

A dlaczego napisała Pani o nim książkę?

Pomysł wyszedł od ORFEO, Fundacji jego imienia. Jak mówił Einstein, przypadek nie istnieje. Musieliśmy się spotkać ze Zbigniewem Napierałą, na Sylwestra, tuż przed pandemią, w pięknym domu w Konstancinie. Byłam w towarzystwie m.in.: Elżbiety Dzikowskiej, Krzysztofa Wodiczki i jego partnerki oraz historyka sztuki Marka Bartelika, który w tym eleganckim miejscu nas podejmował. Marek był wtedy jeszcze prezesem ogólnoświatowej AICA. Krzysztof Wodiczko to artysta, który zrobił światową karierę w sztukach plastycznych. Co ciekawe, jest synem Bogdana Wodiczki, dyrektora Opery Warszawskiej, która była objawieniem dla Bogusława Kaczyńskiego i jego pokolenia. Wodiczko tę operę całkowicie odnowił, wprowadził w XX wiek i do Europy.

Zauważyłam Zbigniewa Napierałę, podeszłam, by się przywitać i złożyć życzenia. Obok stała Anna Habrewicz. Zbyszek przedstawił mnie jako autorkę książki o Lodzie Halamie i dodał, że chciałby, żebym napisała książkę o Bogusławie Kaczyńskim. Zdradził, że w Fundacji jest wiele unikalnych, źródłowych materiałów, korespondencja i pamiętniki ojca.

A tytuł książki?

Prawie każdy młody człowiek marzy o tym, żeby być sławnym i bogatym. Jednak tak brzmiącą frazę ukradłam Tadeuszowi Boyowi-Żeleńskiemu, który tłumaczył „Stracone złudzenia” Honoriusza Balzaka. Boguś w 1974 roku dziękuje rodzicom za kolejną pożyczkę, pisze że ciągle ma być sławny, ciągle ma być bogaty, a ciągle jest biedny, ale zapowiada, że to się zmieni niebawem, bo właśnie podpisał kontrakt.

© materiał prasowy wydawnictwa MUZA SA
© materiał prasowy wydawnictwa MUZA SA

Pani książka pokazuje Bogusława Kaczyńskiego jako naturę bardzo złożoną.

Zygmunt Stępiński, obecnie Dyrektor Muzeum Polin, mój ówczesny chłopak, żartował sobie mówiąc: Ten Twój Boguś… Odpowiedziałam, że: Tak, Boguś, ale będziesz inaczej wymawiał to imię, kiedy się poznacie. Oczywiście i jego oczarował. Wszyscy nosimy w sobie wiele osobowości. Takich potencjałów energetycznych, które się w nas wyzwalają w zależności od sytuacji, od otoczenia. Bogusław miał wiele twarzy, co zupełnie nie znaczy, że był dwulicowy. Większość nowopoznanych oczekiwała, że Bogusław Kaczyński „da występ”, że zabawi gości. Ale potrafił też słuchać i usunąć się na drugi plan, pozwalał innym wyśpiewać ich arie. Kiedy przywiózł na „parapetówkę” do mnie do domu Lodę Halamę, potrafił się usunąć i nie być w centrum. To Loda była gwiazdą, a Bogusław stał pół kroku dalej, nieledwie w cieniu.

Mówi Pani, że był rozmowny, ale nie wylewny.

Spraw domowych nie wystawiał na targowisko. Był jednak do pewnego stopnia tajemniczy. Nie lubił, jak pisały o nim kolorowe pisma, które podejmują temat z zawsze tej samej, ale nie najistotniejszej strony, choć wiedział, że to jest jakaś cena publicznego istnienia. Na tę okoliczność miał powiedzonko: niech piszą, co chcą, byle nazwiska nie przekręcali. Zatem i ja, kiedy zasiadałam do pisania książki, musiałam rozważyć jeszcze raz, co stanowiło o istocie tej złożonej osobowości, jaką był Bogusław Kaczyński. Znałam go bardzo dobrze, wiedziałam o jego różnych przygodach i doświadczeniach, o powodzeniach i niepowodzeniach, o chwilach szczęścia i zmartwień.

Podzieliła się Pani z czytelnikami tą wiedzą?

Autor powinien wiedzieć, co pisze, a nie pisać, co wie. Rozdział „Nie tylko dla pań” był dużo bardziej rozbudowany, dowcipny a nawet sensacyjny. Ale stwierdziłam, że opowieść, którą tam zawarłam, mogłaby dotknąć zbyt osobiście kilku ludzi. Stwarzał materiał do wielkiej ploty. To zupełnie niepotrzebnie. I skróciłam ten rozdział zgodnie z zasadą, że o wiele więcej wiem, ale nie wszystko powiem. 

Słowa bohatera Balzaka, Lucjana: będę sławny, będę bogaty, mówią tak naprawdę o spełnieniu. Czy Pani zdaniem Bogusław Kaczyński został w swoich marzeniach „sławny” i „bogaty”? Czy był człowiekiem spełnionym?

On się czuł człowiekiem absolutnie spełnionym. Spełniał się w swoim życiu zawodowym, prywatnie pozostając zarazem towarzyskim i osobnym. Jak ktoś występuje na scenie, w telewizji, potrzebuje chwil wyciszenia, chwil, w których może być „w pidżamie”, bardziej „po domowemu”. Wtedy, na wagę złota są tacy znajomi, dla których nie musimy robić makijażu. Właśnie dlatego, że scena to scena. Ona ma żelazne wymagania co do formy. No, czasem trzeba od tego odpocząć. Halina Słonicka mówiła zresztą, że Boguś jest największą gwiazdą w jego gwiazdozbiorze i w tym nie było absolutnie nic złośliwego. Stworzył gwiazdorskie programy operowe, a potem też operetkowe. W jednych pokazując Polakom, że opera jest sztuką przepiękną i może być dla wszystkich, w drugich, że świetnie wykonana operetka, która została napisana z talentem też jest sztuką. Kiedy zaczął robić „Operowe qui pro quo” najlepsze głosy chciały występować w tym cyklu. Jak mówiła Hanna Rumowska – Machnikowska: on nas wprowadził pod strzechy. Chciał też stworzyć snobizm na operę. Halina Słonicka, z którą się bardzo przyjaźnił, w końcu w tym cyklu nie wystąpiła, ale specjalnie dla niej Boguś zrealizował program w warszawskich Łazienkach, gdzie Słonicka pięknie opowiada o sobie i śpiewa pieśni, a partneruje jej znakomity Jerzy Marchwiński.

Halina Słonicka, Jerzy Marchwinski i Bogusław Kaczyński

Czy Bogusław Kaczyński kreował swoją rzeczywistość? Czy wszystkie jego opowieści były zawsze prawdą?

Józef Mackiewicz należy do nielicznych, którzy potrafili dowieść, że nawet w pisarstwie tylko prawda jest ciekawa, ale on tę prawdę rozpisywał na setkach stron swoich znakomicie skonstruowanych powieści. Równie celny termin to „prawdziwe zmyślenie”. A to uprawiał i Melchior Wańkowicz, i Marek Hłasko. Witold Gombrowicz w wywiadzie z Dominique‘iem de Roux mówi, że jeżeli himalaista powie: postawiłem ostrożnie prawą stopę i powoli dosunąłem do niej lewą, będzie to absolutnie niewiarygodne. Trzeba pokazać ogrom tej wysokości, ogrom strachu i ogrom zimna… Bogusław operując skrótem – bo w telewizji musi być skrót, inaczej mamy do czynienia z mądrzącą się głową – przekazywał istotę, ale często coś podkolorowywał. Jednak ja słyszałam cudzysłów, gdy opowiadał o kolejnej hrabinie i księżnie, które wychodziły z librett i zasilały jego opowieści biograficzne. 

Czy zmienił się po swoich „straconych złudzeniach” znów nawiązując, jak w tytule Pani książki, do Balzaca?

Tak, bardzo przeżył, że nie został dyrektorem Teatru Wielkiego. To naprawdę była porażka. Tym bardziej, że to stanowisko objęło po kolei dwóch jego przyjaciół, najpierw Sławomir Pietras, potem Janusz Pietkiewicz. Czy zgorzkniał? Ta sprawa wydarzyła się, kiedy miał 49 lat. A rok później, w Krynicy świętowaliśmy jego 50. urodziny. Było cudownie i radośnie. Jego bardzo intensywne życie nie pozwalało, by się nad sobą rozczulał. Ale gdzieś wewnątrz to zostało.

Pamiętam taką chwilę, kiedy otwierał Teatr Muzyczny „Roma”. Zorganizował spotkanie z wieloma warszawskimi dziennikarzami. Ze względu na korki zjawiłam się lekko spóźniona. Boguś mówił zawsze, że trzeba się lekko spóźnić, aby mieć entrée, ale oczywiście nie dlatego się spóźniłam. Weszłam na wysokich obcasach, w białym długim płaszczu, więc oczywiście to entrée było. I Boguś wtedy powiedział: Szanowni Państwo, oto sama redaktor Lisiecka, rzecznik prasowy dyrektora Pietkiewicza. Nie byłam rzecznikiem prasowym Teatru Wielkiego, ale Boguś tak mnie nazwał i była to taka lekka złośliwość. Byłam dziennikarzem i oczywiście chodziłam do Teatru Wielkiego, i za dyrektora Pietrasa, i za dyrektora Pietkiewicza. Myślę, że mogło to wtedy go irytować. Rozstania przyjaciół są jak rozwód. Czeka się wtedy, po której stronie staną pozostali przyjaciele. Ze Sławomirem Pietrasem zamrozili relacje na kilkanaście lat. Obaj pisali wtedy o sobie na wzajem teksty modelowo zjadliwe. Ja jako dziennikarz może pozostałam trochę „w rozkroku”.

Jubileusz Bogusława Kaczyńskiego w ramach XXVI Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy w 1992 roku

Czy bardzo przeżył porażkę w batalii o Teatr Wielki?

To na pewno było dla niego zaskoczenie. Miał właściwie wszystkie atuty. Szkoda, że Bogusław nie miał tej szansy. Łętowscy pisali, że oczywiście Kaczyński ubarwia rzeczywistość, ale także dlatego może być idealnym dyrektorem. Znał świat. Pokazał w Łańcucie, że artyści ze świata są dostępni. Może wygrałby konkurs, gdyby pretendował o tytuł dyrektora artystycznego? Ale on chciał mieć całą dyrekcję. Myślę, że to było słabym punktem jego programu. Przedstawicieli Teatru Wielkiego, którzy przesłuchiwali obok wiceministra Grzegorza Michalskiego i profesora Krzysztofa Pendereckiego, ta wizja „światłej dyktatury”, skupienia całej władzy w jednym ręku mogła zrażać na równi z planami modernizacji zespołu. Część artystów opery i baletu bała się, że Bogusław ich poodsuwa na rzecz tych „ze świata”.

Drugi „dyrektor od spraw przyziemnych” w okresie transformacji, przechodzenia z systemu dodrukowywania złotówek na system urealnienia monety, okazywał się bardziej potrzebny, niż myśleliśmy. Zmieniało się prawo i ekonomia. Politykom wydawało się, że kultura jest czymś drugorzędnym dla obywateli i musi szukać swoich sponsorów, albo uprawiać gospodarkę rynkową. Pojawiło się wiele kolorowych dzienników, tygodników, które wychodziły, dopóki rynek ich chciał. Ale co począć z operą, operetką, musicalem? To bardzo kosztowne sztuki. Musi być orkiestra, chór, stała praca z tymi zespołami, muszą być gwiazdy i oprawa scenograficzna. Ta sztuka ma sens, kiedy jest doskonale wykonana w każdym detalu.

Jak przez te wszystkie lata wyglądała Wasza przyjaźń?

Kiedy była w intensywnym nasileniu i intensywnej bliskości, nie przeżywała gorszych momentów. Bogusław dużo pracował i potrzebne mu były momenty odpoczynku. Jak mógł chodzić cały dzień w pidżamie, to z tego korzystał. Ja Bogusia w tej pidżamie widywałam, i vice versa. Bo ja też bardzo intensywnie pracowałam. Nasze spotkania były też bardzo intensywne i wzajemnie kreatywne, a na marginesie pracy pełne uroczych przygód. Pamiętam, jak zadzwonił do mnie, gdy robił prawo jazdy. Powiedział: Koteczku, nie wychodź dziś na ulicę, bo ja mam lekcję.

Pamiętam też, jak kupił sobie nowy samochód i pojechaliśmy do jego ukochanych Serpelic. Bogusław bardzo dobrze prowadził. Wtedy zobaczyłam, że rozlewiska Bugu są naprawdę piękne. Wcześniej byłam tylko w Białej na pogrzebie jego ojca, na którym zgodnie z zasadami przyjaźni stawiły się i śpiewały trzy wielkie primadonny: Halina Słonicka, Hanna Rumowska-Machnikowska i Maria Fołtyn. Innym razem, jak kupił sobie zamrażarkę, zaprosił mnie na szampana. Do jedzenia mieliśmy tylko kalafiora. Szampan tak się zmroził w nowym urządzeniu, że wyjmowaliśmy go z butelki ręcznie. Nasza przyjaźń uległa rozluźnieniu, kiedy na świat przyszedł mój syn. Kiedy Bogusław walczył o „Romę”, ja miałam inne priorytety. Może w jego odczuciu było to trochę zdradzenie tego, o czym tak pięknie śpiewa się w „Strasznym dworze”: Vivat semper wolny stan.

Czuł się odsunięty?

Bogusław zawsze podkreślał, że sztuka nie znosi zdrady. On sam nie nadawał się do życia z kimś pod jednym dachem na stałe. Zatem nasza, oparta z czasem na silnym partnerstwie, przyjaźń musiała się wyciszyć bez pretensji, jak mniemam. Bogusław nie potrafił też być cmokającym wujkiem, ja tego nie oczekiwałam. Kiedy spotykaliśmy się w holu radiowym na korytarzu, był uroczy i rozmawiał z moim synem jak z równorzędnym partnerem. Jak miał potrzebę, żeby np. coś nagrać, to zawsze mnie prosił, żebym przyjechała z magnetofonem i go nagrała. Ale nie zarywaliśmy już nocy, dyskutując do rana i nie sypialiśmy u siebie na kanapie. Takie są etapy przyjaźni. Zawsze jednak pozostaliśmy sobie bliscy. Kiedy się zobaczyliśmy, po jego pierwszym udarze w szpitalu na Sobieskiego, miałam wrażenie jakbyśmy rozmawiali poprzedniego dnia. Odnaleźliśmy się w pół zdania. Zresztą, nawet w tej okropnej sytuacji Bogusław nie tracił swojego fasonu.

© Ireneusz-Sobieszczuk
Anna Lisiecka i Bogusław Kaczyński z przyjaciółmi, Warszawa, lata 90.© Ireneusz-Sobieszczuk

Pierwszą przewodniczką Bogusława Kaczyńskiego była Ada Sari. Ale chciałem zapytać o stosunek do Marii Fołtyn.

To była bardzo ważna postać w jego życiu. Po przeprowadzce do Warszawy słuchał jej w Operze Warszawskiej, gdy była w najlepszej formie wokalnej, a była też dobrą aktorką. Aktorstwa miała się od kogo uczyć. Najpierw w Gdańsku od Iwo Galla, a przy „Halce” w Warszawie pracowała z samym Schillerem. Wodiczko się jej pozbył, co Bogusław uznał za dużą niesprawiedliwość, choć cenił Wodiczkę. Potem Fołtyn występowała w Niemczech, ale kiedy niesławny minister Motyka usunął Wodiczkę – Fołtyn wróciła do Polski. Myślę, że na tym etapie ona więcej zawdzięczała wsparciu Bogusława, niż odwrotnie. W ich ówczesnej relacji ona była trochę „kobietą demoniczną”, a on Bungiem. Co najważniejsze wśród wielu cech Bogusław posiadał pewną szczególnie rzadką: dzielił się swoimi możliwościami. Jak zaprzyjaźnił się z naszą radiową redakcją, spowodował, że Marię Fołtyn zaproszono do audycji „Cztery Pory Roku”. Maria potrzebowała mediów i on jej te media zapewnił. Wtedy powstało też nagranie tyleż interesujące, co bardzo perwersyjne antenowo. Maria opowiada o sobie wszystko pięknemu barytonowemu głosowi Tadeusza Cichomskiego. Jest to niemożliwie szczera rozmowa, wręcz konfesja, na głos męski i żeński. 

Pisze Pani książki, zdobywa dziennikarskie nagrody, ale czy radio jest Pani najbliższe? Mówiła Pani kiedyś, że słuchacz też jest artystą.

Jestem człowiekiem radia. To w radiu uczyłam się pracy dziennikarskiej i dokumentu. Wybitna dziennikarka, Janina Jankowska, namówiła mnie, żeby robić z moimi wspaniałymi gośćmi nie tylko audycje prezenterskie, ale także dokumenty. W ogóle miałam wspaniałych mistrzów i kolegów. Ale w pewnym momencie postanowiłam też pisać. Właściwie… w radiu też się pisze. Do każdej audycji bardzo się przygotowuję i dużo piszę. Potem oczywiście powstaje nagranie, które żyje swoimi prawami. Dziennikarz nagrywający musi być bardzo elastyczny. Nie może sztywno trzymać się scenariusza i swojej wersji. Potem to nagranie się montuje, ale tak, żeby fraza nie była postrzępiona. Słowo w radiu uderza melodią głosu i intonacją, a nie tylko poprzez przekaz. Radio działa trochę tak, jak słuchanie muzyki. W ten sposób dociera do emocjonalności, i do intelektu. Przy pisaniu pozostaje szukanie ekwiwalentów słownych. Też trzeba dbać o zmianę rytmów i o to, żeby każdy rozdział miał swoją indywidualną drogę do celu. Słuchacz, bardziej niż czytelnik bogato ilustrowanej książki, nie widzi, tylko sobie wyobraża. 

Wielokrotnie Pani też mówiła, że Bogusław Kaczyński był artystą.

Już same „Operowe qui pro quo” pokazało, że miał zarówno wyobraźnię, jak i ogromne możliwości aktorskie, choć nie szkolone. Te programy reżyserowane były przez Marię Fołtyn i Andrzeja Strzeleckiego, ale wszystko zaczynało się od jego inwencji. To on był najważniejszym instrumentem. Maria Fołtyn nazwała go kiedyś Dyrygentem Ludzkich Serc. On swoim sposobem bycia przed kamerą rzeczywiście kreował emocje widzów i słuchaczy. Byli tacy, którzy tego nie znosili. Ale nie można się podobać wszystkim.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Anna Lisiecka – dziennikarka, dokumentalista i komentatorka literacka Polskiego Radia, współpracująca z Programem I i II. Laureatka wielu konkursów na dokument radiowy. Jej reportaż „Kainowa zbrodnia” w 2010 roku otrzymał Główną Nagrodę Wolności Słowa przyznawaną przez SDP „za mówienie bez nienawiści o konflikcie narodów, o którym poprawność polityczna nie pozwala mówić”. W 2020 roku uhonorowana została nagrodą Polskiego Radia Złoty Mikrofon przyznawaną Mistrzom przez Mistrzów. Autorka książek „Wakacje 1939” o wakacjach znanych osobistości w przeddzień kataklizmu II wojny światowej oraz „Loda Halama. Pierwsze nogi Drugiej Rzeczypospolitej” o gwieździe przedwojennej rewii i kina.

Metropolitan Opera i Teatr Wielki – Opera Narodowa łączą siły i tworzą Ukrainian Freedom Orchestra

Zespół zostanie utworzony z ukraińskich muzyków, którzy w ostatnim czasie opuścili swój kraj, którzy wciąż w nim pozostają oraz tych, którzy na co dzień grają w europejskich orkiestrach. Ukrainian Freedom Orchestra w dniach 28 lipca–20 sierpnia 2022 roku wybierze się w trasę koncertową i wystąpi m.in.: w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Holandii, Nowym Jorku i Waszyngtonie.

Członkowie orkiestry to uchodźcy, którzy zmuszeni byli opuścić swój kraj w ostatnim czasie, ukraińscy muzycy należący do europejskich orkiestr, a także czołowi muzycy z Kijowa, Lwowa, Charkowa, Odessy i innych części kraju. Ukraińskie władze udzieliły specjalnego zezwolenia na udział w przedsięwzięciu mężczyznom w wieku poborowym, dzięki czemu zamiast broni wezmą do ręki swoje instrumenty i w ten niezwykły sposób zademonstrują moc sztuki w obliczu przeciwności losu.

Orkiestrę poprowadzi Keri-Lynn Wilson, kanadyjska dyrygentka ukraińskiego pochodzenia. W programie usłyszymy VII symfonię ukraińskiego kompozytora Wałentyna Sylwestrowa, II koncert fortepianowy Fryderyka Chopina z udziałem młodej ukraińskiej wirtuozki fortepianu Anny Fedorovejoraz IV symfonię Johannesa Brahmsa lub IX symfonię Antonína Dvořáka. Liudmyla Monastyrska, czołowa ukraińska sopranistka, która wykona partię tytułowej Turandot w Met tej wiosny, podczas tournée zaśpiewa wspaniałą arię Leonory „Abscheulicher!” z Fidelia Ludwiga van Beethovena, która jest hymnem na cześć człowieczeństwa i pokoju w obliczu przemocy i okrucieństwa. 

Muzycy rozpoczną okres intensywnych prób 18 lipca w Warszawie. Koncert inaugurujący trasę koncertową odbędzie się 28 lipca w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Koszty organizacji koncertu oraz pobytu muzyków w Warszawie, decyzją Wicepremiera i Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego prof. Piotra Glińskiego, zostaną pokryte ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. 

Następnie orkiestra wystąpi podczas BBC Proms w Londynie (31/07), który to koncert zostanie pokazany w telewizji; w Monachium (1/08); podczas Chorégies d’Orange Festival w południowej Francji (2/08); w berlińskim Konzerthausie (4/08); podczas Edinburgh Festival (6/08), w sali koncertowej w Snape Maltings (8/08); na Concertgebouw Festival w Amsterdamie (11/08) i w hamburskiej Elbphilharmonie (13/08). 16 sierpnia orkiestra poleci do Stanów Zjednoczonych, gdzie da koncerty w nowojorskim Lincoln Center (18 i 19/08) oraz Kennedy Center w Waszyngtonie (20/08). 

Muzycy tworzący Ukrainian Freedom Orchestra na co dzień związani są m.in. z Kijowską Operą Narodową, Narodową Orkiestrą Symfoniczną Ukrainy, Orkiestrą Filharmonii Lwowskiej i Operą w Charkowie, a także z takimi zagranicznymi zespołami, jak: Orkiestra Tonkünstler w Wiedniu, Belgijska Orkiestra Narodowa i Królewska Orkiestra Concertgebouw. 

Metropolitan Opera oraz Teatr Wielki – Opera Narodowa od początku były w czołówce światowych instytucji kultury, które wsparły ofiary wojny i potępiły rosyjską agresję w Ukrainie. Met była jednym z pierwszych teatrów, który zorganizował koncert charytatywny na rzecz Ukrainy pod kierunkiem dyrektora muzycznego Yannicka Nézeta-Séguina. Wydarzenie to miało miejsce 14 marca i odbiło się szerokim echem w prasie międzynarodowej. Teatr Wielki – Opera Narodowa gości pod swoim dachem uchodźców z Ukrainy i organizuje koncerty, zbierając środki na pomoc walczącym sąsiadom.

Pomysłodawczynią utworzenia orkiestry jest maestra Keri-Lynn Wilson, która wychowała się w Winnipeg (Kanada) – największym ośrodku ukraińskiej diaspory w Ameryce Północnej. „Chciałam stworzyć najlepszym ukraińskim muzykom orkiestrowym, zarówno tym pozostającym w kraju i tym, którzy pracują za granicą, możliwość zademonstrowania artystycznej jedności i dumy” – mówi dyrygentka. „Cieszę się ogromnie, że będę mogła poprowadzić tych utalentowanych artystów podczas występów w Europie i Stanach Zjednoczonych. Ta trasa koncertowa to wyraz ich miłości do ojczyzny i hołd dla tych, którzy zginęli i tak dużo wycierpieli”.

Ukraiński minister kultury Ołeksandr Tkaczenko przyjął inicjatywę Met i TW-ON z radością. „Dziś kultura pokazuje się nam z zupełnie innej strony – jako instrument tzw. soft power, która pomaga goić rany. I to nie tylko w przenośni” – powiedział. „Trasa Ukrainian Freedom Orchestra pomoże zebrać środki na wsparcie ukraińskich artystów, a jednocześnie zademonstruje światu różnorodność i wyjątkowość ukraińskiej muzyki i ukraińskich wykonawców” – zauważył minister, dodając: „Kultura ukraińska jest niezwykle oryginalna i zasługuje na pełną uwagę zagranicznej publiczności. Jesteśmy wdzięczni naszym międzynarodowym parterom za organizację tego przedsięwzięcia”. 

Praktyka tworzenia zespołów muzycznych w obliczu terroru i w imię pokoju ma długą tradycję. Korzenie Izraelskiej Orkiestry Filharmonicznej sięgają lat 30. XX w., kiedy Bronisław Huberman chciał w Palestynie ocalić żydowskich muzyków przed Holokaustem. Utworzona w 1999 roku przez dyrygenta Daniela Barenboima i palestyńskiego naukowca Edwarda W. Saida West-Eastern Divan Orchestra skupia muzyków z Izraela i krajów arabskich. Afgański Narodowy Instytut Muzyki, który był przez wiele lat celem ataków Talibów, organizował międzynarodowe występy afgańskich zespołów, zanim Talibowie przejęli kontrolę nad krajem w 2021 roku.

Producentem trasy koncertowej Ukrainian Freedom Orchestra jest brytyjska agencja artystyczna Askonas Holt, jedna z największych tego typu organizacji na świecie. W gronie sponsorów znaleźli się Bloomberg, Ford Foundation, Rolex i United Airlines. Część kosztów organizacji trasy zostanie pokryta z biletów sprzedawanych przez gospodarzy koncertów. Informacje na temat biletów na poszczególne koncerty zostaną ogłoszone przez ich gospodarzy. Środki zebrane podczas trasy koncertowej zostaną przekazane Ministerstwu Kultury Ukrainy na pomoc artystom. Dodatkowo będzie można dokonywać bezpośrednich wpłat na konto ministerstwa za pośrednictwem strony internetowej, której adres zostanie podany wkrótce.

Wanda Franek w roli tytułowej Gryzeldy w koncertowej wersji opery Bononciniego w NFM

Giovanni Bononcini to włoski kompozytor epoki późnego baroku. Był też wiolonczelistą, śpiewakiem i pedagogiem. Jego twórczość często zestawia się ze spuścizną Georga Friedricha Händla działającego w Londynie. Wskazać zresztą można pewne wątki łączące obu artystów. Niemiecki kompozytor zaadaptował operę „Serse” Bononciniego, a powstała nieco wcześniej opera „Astarto” Włocha całkowicie przyćmiła jego opery komponowane w osiemnastowiecznej Anglii. Kariera Bononciniego zakończyła się oskarżeniem o plagiat i w 1732 roku musiał opuścić Wyspy. Zmarł w zapomnieniu i biedzie w Wiedniu w 1747 roku.

„Griselda” to dramma per musica w trzech aktach, do libretta autorstwa Apostolo Zeno opartego na „Dekameronie” Giovanniego Boccaccia. Premiera odbyła się w londyńskim King’s Theatre w 1722 roku i została przyjęta z prawdziwym entuzjazmem. Opowieść o Gryzeldzie dotyczy jednej z najbardziej intrygujących postaci kobiecych występujących w dawnej literaturze. Warstwa muzyczna odznacza się głęboką, żywiołową melodyjnością odzwierciedlającą przeżycia bohaterów. Najpopularniejszym jej fragmentem jest aria Ernesta – kochanka Almireny, która była córką tytułowej Gryzeldy i Króla Gualtiero – Per la gloria d’adorarvi. Podczas występów na światowych estradach często sięgali po nią Joan Sutherland czy Luciano Pavarotti.

W roli tytułowej Gryzeldy wystąpi mezzosopranistka Wanda Franek. Jest ona jedyną polską śpiewaczką w tej produkcji. Partię Ernesta zaśpiewa sopranista Alexander Orellana, Almireny sopranistka Johanna Rosa Falkinger, a Rambalda bas-baryton Sreten Manojlović. W postać Gualtiera wykona Max Emanuel Cencic, jeden z najbardziej znanych obecnie kontratenorów na świecie. Cencic będzie też reżyserował koncertowe wykonanie opery, które rozpocznie się o godz. 18.00.

Czy opera kocha Szekspira? Zmagania kompozytorów z tekstami geniusza ze Stratfordu

0

William Szekspir sprawiał (i nadal sprawia) wiele kłopotów librecistom i kompozytorom. Właściwie jedynie Verdiego (i czasem Brittena) uznaje się za twórców, którzy zdołali przynajmniej w niewielkim stopniu dorównać jego geniuszowi. Wyłącznie Verdiowskiemu „Falstaffowi” przyznaje się wyższość nad Szekspirowskim oryginałem.

Pisząc o operowych adaptacjach sztuk Williama Szekspira, nie sposób nie zauważyć swego rodzaju historycznego zbiegu okoliczności. Gdy na początku lat 90. XVI wieku członkowie Florenckiej Kameraty debatowali nad wskrzeszeniem dramatu antycznego (co w efekcie doprowadziło do powstania opery), londyńczycy oklaskiwali pierwsze sztuki młodego dramatopisarza i aktora ze Stratfordu, m.in.: „Ryszarda III”, „Poskromienie złośnicy”, „Titusa Andronicusa”. Gdy florentyńczycy podziwiali „Dafne” i „Euridice” Jacopo Periego (pierwszą operę i pierwszą operę, która zachowała się w całości), publiczność w Londynie zachwycała się wspaniałymi komediami Szekspira – „Snem nocy letniej”, „Kupcem weneckim” i „Jak wam się podoba”. Między rokiem 1600 – „Euridice” Periego, a 1607 – „Orfeo” – pierwsza opera Claudio Monteverdiego, powstały największe Szekspirowskie tragedie – „Hamlet”, „Otello”, „Król Lir”, „Makbet”. 

Opera pojawiła się na kartach historii w tym samym czasie, co William Szekspir, który spośród wszystkich dramatopisarzy miał się okazać najbardziej popularnym źródłem inspiracji dla librecistów i kompozytorów. Z 270 operami opartymi na jego sztukach, według „Słownika operowego” Grove’a, zostawia on daleko w tyle Johanna Wolfganga von Goethego, Friedricha Schillera, Victora Hugo i Jeana Racine’a.

Prawdopodobnie Szekspir wygrałby również kategorię „niezrealizowane projekty”. Lista kompozytorów, którzy na różnych etapach realizacji rezygnowali z pisania szekspirowskiej opery, jest bowiem zadziwiająco długa. „Hamlet” pokonał m.in.: Bizeta, Glinkę, Respighiego, Prokofiewa, Mendelssohna i Schumanna; „Króla Lira” porzucili Verdi i Britten; Wolf zrezygnował z „Burzy”, Chausson z „Makbeta”, Czajkowski z „Otella”, a Debussy z „Jak wam się podoba”.

Najwcześniejszą znaną operą szekspirowską jest „Burza” Thomasa Shadwella wystawiona w Londynie w 1674 roku. „Burza” stała się zresztą najczęściej „operowaną“ ze sztuk Szekspira. Szczególnie upodobali ją sobie twórcy niemieccy, zwłaszcza XVIII-wieczni. W latach 1798-1799 nastąpiła nawet prawdziwa eksplozja niemieckich „Burz” – znane są wersje do muzyki Fleischmanna, Reichardta, Zumsteega, Haacka, Rittera, Hensela i Müllera pochodzące z tego okresu. Opery te, tytułowane zwykle „Die Geisterinsel” lub „Der Sturm” – bardzo były zbliżone do niezmiernie wówczas popularnych singspieli.

Suita z „Królowej elfów” Henry’ego Purcella, Concerto Copenhagen

Niewątpliwie najbardziej znaną z XVII i XVIII-wiecznych operowych adaptacji Szekspira jest „The Fairy Queen” Henry’ego Purcella z 1692 roku. Dzieło – oparte na „Śnie nocy letniej” – niektórzy nazywają „pół-operą“, jako że sceny śpiewane i tańczone umieszczone są w nim jedynie na końcu każdego całkowicie mówionego aktu i są traktowanie niemal jak muzyczne przerywniki, niewiele wnoszące do samej akcji.

„The Fairy Queen” można by nawet nazwać jedynym znanym utworem spośród oper szekspirowskich stworzonych w XVII i XVIII wieku – raczej trudno by było znaleźć jakiś inny tytuł z tego okresu w repertuarach dzisiejszych teatrów. Zdecydowanie więcej operowych adaptacji Szekspira, które do dziś utrzymały się w repertuarze, przyniósł wiek XIX. Listę otwiera „Otello” Gioachina Rossiniego. Lord Byron po obejrzeniu tej opery w Wenecji napisał w liście do przyjaciela: Mordują tu Otella [Szekspira] na operowej scenie. Muzyka dobra, choć ponura, ale słowa! Wszystkie dobre sceny z Jagonem wycięte, a zamiast nich największe nonsensy! Jednak pomimo lamentów ludzi pióra, rossiniowski „Otello” odnosił spore sukcesy, dopóki nie zepchnął go w cień „Otello” Verdiego. Dopiero od kilku lat wersja Rossiniego zaczyna odzyskiwać uznanie krytyków i publiczności.

Giuseppe Verdi i Wiliam Szekspir © domena publiczna

Kompozytorom XIX-wiecznym udało się jeszcze stworzyć mniej lub bardziej udane adaptacje sztuk Szekspira. Ani Rossini, ani Otto Nicolai – „Wesołe kumoszki z Windsoru” (1849), Charles Gounod: „Romeo i Julia” (1867) czy Ambroise Thomas: „Hamlet” (1868) nie zdołali powtórzyć swojego mniejszego lub większego sukcesu z szekspirowską operą, tak jak to uczynił Giuseppe Verdi. Jego „Makbet” (wersja pierwsza – 1847, wersja druga – 1865), „Otello” (1887) i „Falstaff” (1893) na podstawie „Wesołych kumoszek z Windsoru” i „Henryka IV”, to nie tylko opery wciąż wystawiane na całym świecie. Jeśli chodzi o „Otella” i „Falstaffa” ze wspaniałymi librettami Arriga Boita, są to dzieła zaliczane do najwybitniejszych w całej literaturze operowej. Ten fenomenalny sukces jest oczywiście zasługą przede wszystkim genialnej muzyki Verdiego, ale warto podkreślić również niezwykłą na owe czasy wierność Szekspirowskiemu pierwowzorowi (niektóre adaptacje sztuk angielskiego dramaturga poza tytułem niewiele miały wspólnego z oryginałem). Verdi fascynował się Szekspirem przez całe życie i, jak chyba nikt przed nim, przykładał ogromną wagę do zachowania wierności oryginałowi. Pociągało to za sobą konieczność znajdowania śpiewaków, którzy byliby również wspaniałymi aktorami. Czasami bywało wręcz tak, że kompozytorowi zależało bardziej na umiejętnościach aktorskich niż na pięknym śpiewie. Twierdził, na przykład, że Lady Makbet powinna mieć brzydki, nieprzyjemny głos, a na rozmaite sugestie co do obsadzenia partii Jagona odpowiadał, że wybrany przez niego Victor Maurel będzie najlepszy, nawet jeżeli miałby szeptać swoją rolę.

„Era la notte” z „Otella” Giuseppe Verdiego w wykonaniu pierwszego Jagona, Victora Maurera.
Data nagania nieznana

Choć w XX wieku zainteresowanie librecistów i kompozytorów sztukami Williama Szekspira bynajmniej nie zmalało (jedna z najnowszych szekspirowskich oper, „Król Lear” Aulisa Salinena, miała swą premierę we wrześniu 2000 roku), to jednak udanych adaptacji powstało, mówiąc łagodnie, niewiele. Napisana na otwarcie nowego gmachu Metropolitan Opera w Nowym Jorku w 1966 r. opera Samuela Barbera „Antoniusz i Kleopatra” na premierze poniosła klęskę, z której do dzisiaj się nie podźwignęła. Za niepowodzenie obwiniano jednak przede wszystkim nie Barbera, a Franco Zeffirellego – twórcę libretta i ekstrawaganckiej inscenizacji. „Lear” Ariberta Reimanna z 1978 roku, powstały z inspiracji Dietricha Fischera-Dieskaua, dla którego kompozytor stworzył tytułową rolę, cieszy się jedynie umiarkowanym uznaniem i zainteresowaniem. Jedynie „Sen nocy letniej” Benjamina Brittena (1960 rok) zdołał przekonać do siebie zarówno publiczność, jak i krytyków. W operze Brittena, jako jednej z nielicznych, wykorzystany jest tekst Szekspira – rzecz jasna z rozmaitymi cięciami – a nie libretto jedynie na tym tekście oparte. W libretcie znajduje się tylko jedna linijka nie pochodząca z pierwowzoru – wyjaśnia ona treść wyciętego fragmentu. Ciekawostką może być fakt, że w Brittenowskim „Śnie nocy letniej” powrócili na scenę operową kontratenorzy. Rola Oberona została napisana dla Alfreda Dellera, kontratenora, który niemal samodzielnie zapoczątkował renesans tego typu głosu.

Alfred Deller śpiewa arię „Welcome Wanderer!” ze „Snu nocy letniej”, Decca, 1967

Oburzenie na librecistów i kompozytorów znęcających się nad sztukami Szekspira to bardzo częsty element rozmaitych recenzji i komentarzy. Wybitny poeta angielski, W. H. Auden, twierdził wręcz, że jedyną zaletą „Wesołych kumoszek z Windsoru”, jest fakt, iż sztuka ta zainspirowała Verdiego do napisania „Falstaffa”. Na czym więc polega problem z Szekspirem w operze? Wszelkie analizy i wyjaśnienia wydają się prowadzić do jednego wniosku. Szekspirowskiej magii słowa nie da się tak po prostu przenieść bez żadnych strat na operową scenę, gdzie słowa, słowa, słowa są tylko jednym z elementów fascynującej całości. I to nie koniecznie tym najważniejszym.

Artykuł ukazał się w Numerze 1(18)/2001 Kwartalnika „Trubadur” Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Opery „Trubadur”, a także w Kwartalniku „Aria” Krakowskiego Stowarzyszenia Miłośników Opery.

11. Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Stanisława Moniuszki już w czerwcu 2022

Co trzy lata młodzi artyści z różnych kontynentów przyjeżdżają do Warszawy, aby zaprezentować swój talent przed wybitnymi przedstawicielami świata muzyki. Odniesiony sukces staje się dla wielu z nich ważnym krokiem ku międzynarodowej karierze.

Od początku swojego istnienia, Konkurs jest czymś daleko więcej niż tylko spotkaniem wokół zaciętej rywalizacji artystycznej – jest również promocją polskiej literatury wokalnej. Poza repertuarem światowym, podczas przesłuchań uczestnicy wykonają dwa polskie utwory. W pierwszym etapie będzie to pieśń, a w finałowym aria z towarzyszeniem orkiestry. 

W gronie dotychczasowych jego laureatów i finalistów znajdują się znakomici artyści, tacy jak Aleksandra Kurzak, Urszula Kryger, Małgorzata Walewska, Mariusz Kwiecień, Olga Busuioc, Jakub Józef Orliński, Long Long, Gihoon Kim, Ruslana Koval i Andrzej Filończyk. Do walki o miejsce na podium tegorocznej edycji zakwalifikowało się 112 uczestników z 6 kontynentów i aż 28 krajów. Wśród nich, najliczniejsza jest reprezentacja z Polski, a tuż za nią z Ukrainy.

Do Jury Konkursu, obok wybitnych artystów zapraszani są również managerowie czołowych światowych teatrów operowych. W tym roku uczestników oceniać będą: 

  • John Allison – przewodniczący Jury – redaktor magazynu „Opera” i krytyk muzyczny w „The Daily Telegraph”; 
  • Paul Hopper – Associate Artistic Administrator Metropolitan Opera;
  • Peter Mario Katona – dyrektor ds. obsad Royal Opera House, Covent Garden; 
  • Izabela Kłosińska – sopran, casting director Teatru Wielkiego – Opery Narodowej; 
  • Mariusz Kwiecień – baryton, dyrektor artystyczny Opery Wrocławskiej; 
  • Gianluca Macheda – dyrektor agencji artystycznej GM Art&Music; 
  • Roberto Mauro – dyrektor organizacji pracy artystycznej Canadian Opera Company; 
  • Eleonora Pacetti – dyrektor Programu Młodych Talentów „Fabbrica” Teatro dell’Opera di Roma; 
  • Olga Pasiecznik – sopran; 
  • Nicholas Payne – dyrektor „Opera Europa”; 
  • Ewa Podleś – kontralt; 
  • Tobias Truniger – dyrektor studia operowego przy Bayerische Staatsoper; 
  • Anette Weber – dyrektor ds. opery w Opernhaus Zürich; 
  • Edith Wiens – sopran, pedagog śpiewu, dyrektor Internationale Meistersinger Akademie. 

Wydarzeniem towarzyszącym finałowym przesłuchaniom będzie koncert laureatów 9. edycji Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki – kontratenora Jakuba Józefa Orlińskiego (II nagroda w kategorii głosów męskich) oraz pianisty Michała Biela (nagroda dla wyróżniającego się młodego pianisty). 11 czerwca, podczas obrad Jury, przed ogłoszeniem listy konkursowych zwycięzców, widownia będzie miała okazję usłyszeć program z najnowszej płyty duetu zatytułowanej „Farewell”. Artyści wykonają pieśni polskich kompozytorów. Nie zabraknie wśród nich utworów autorstwa patrona Konkursu – Stanisława Moniuszki – co ma wyjątkowe znaczenie, ponieważ bezpośrednio przed rozpoczęciem Konkursu – 4 czerwca mija 150 lat od śmierci kompozytora, zwanego niejednokrotnie ojcem polskiej opery. 

Koncert jak i wszystkie przesłuchania konkursowe, można będzie obejrzeć online, dzięki transmisji na żywo za pośrednictwem platform streamingowych VOD Teatru Wielkiego – Opery Narodowej oraz OperaVision. 11. Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Stanisława Moniuszki objęty został honorowym patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego prof. Piotra Glińskiego.

Jedną z nagród pozaregulaminowych będzie Nagroda im. Bogusława Kaczyńskiego dla najlepszego polskiego głosu ufundowana przez ORFEO Fundacja im. Bogusława Kaczyńskiego.

Opowieść o Bogusławie Kaczyńskim „Będę sławny, będę bogaty” trafi na półki 27 kwietnia

Osobowość. Legenda. Zawsze pod muchą. Kamera go kochała, wprost przechodził na druga stronę ekranu. Czy był szczęśliwy? Jak wyglądało jego życie osobiste? Kto go fascynował, a dla kogo sam był źródłem inspiracji?

W plebiscycie tygodnika „Polityka” przeprowadzonym u schyłku XX wieku, znalazł się w pierwszej dziesiątce największych polskich osobowości medialnych. Był laureatem kilkudziesięciu nagród. Przez 28 lat pełnił funkcję dyrektora Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy. Prowadził transmisje telewizyjne najważniejszych wydarzeń muzycznych w kraju i za granicą, takich jak np. Konkurs Chopinowski, koncerty Luciano Pavarottiego czy Plácido Domingo.

Książka Anny Lisieckiej to barwna opowieść o wielu obliczach Bogusława Kaczyńskiego i jego niełatwym acz fascynującym życiu. O tym, jak po latach ciężkiej pracy zdał sobie sprawę, że nie jest cudownie uzdolnionym wirtuozem fortepianu, o niekoniecznie wzorowych ocenach w szkole, o paczce przyjaciół z rodzinnej Białej Podlaskiej, o trudnych początkach w średniej szkole muzycznej, kiedy w bursie musiał walczyć o przetrwanie, o fantastycznych podróżach w latach studenckich, o niecodziennym debiucie telewizyjnym z Januszem Olejniczakiem i debiucie… sportowym na stadionie Marymontu. O dniach spędzanych w piżamie i szlafroku czy mrożącej krew w żyłach historii związanej z Krzysztofem Pendereckim.

Ale przede wszystkim to pełna anegdot opowieść o człowieku co najmniej nieszablonowym, barwnym, choć zawsze zachowującym się z klasą. Ale czasem też po prostu… dziwnie. „Beata [Artemska, wieloletnia przyjaciółka Kaczyńskiego – przyp.red.] w liście do mnie prosiła, żeby na jej pogrzebie przemawiał Boguś. Czekaliśmy z tym pogrzebem, aż on powróci zza granicy. No i on przemówił, tylko że na końcu zrobił rzecz straszną, powiedział tak: »Beato, nie byłbym sobą, gdybym nie wymienił wszystkich twoich wrogów«. I zaczął nazwiskami sypać, a ludzie zaczęli uciekać!” – to jedno ze wspomnień, przytoczone przez Sławomira Pietrasa.

Kaczyński zdawał sobie sprawę, że jest nietypowy na tle przaśności PRL, a potem lat 90. Przeżył niemało upokorzeń i porażek, ale dostrzegł, że kiedy zaczynał opowiadać o tym, co kocha, czyli o muzyce głosu ludzkiego i ludziach, których pamięci był depozytariuszem, to ten żar udzielał się nawet sceptykom. O celu swojej pracy mówił: „Moim pragnieniem jest oczarować jak najszersze rzesze ludzi czarem sztuki. […] sztuka jest jedynym wybawieniem, jest katharsis! Dzięki sztuce naprawdę warto żyć”. Artysta faktycznie oczarował rzesze ludzi i dał im nadzieję na to, że sztuka naprawdę wzbogaca nasze życie. „Będę sławny, będę bogaty” to pełna fascynujących opowieści i zdjęć historia jednej z najciekawszych postaci polskiej estrady.

Anna Lisiecka – dziennikarka i komentatorka literacka radiowej Dwójki, współpracuje także z Jedynką. W 2020 roku uhonorowana została nagrodą Polskiego Radia Złoty Mikrofon przyznawaną Mistrzom przez Mistrzów. Najbardziej ceni formę dokumentu radiowego, a samo radio uważa za medium, w którym słuchacze również są artystami. Jest laureatką wielu konkursów na dokument radiowy. Jej reportaż „Kainowa zbrodnia” w 2010 roku otrzymał Główną Nagrodę Wolności Słowa przyznawaną przez SDP „za mówienie bez nienawiści o konflikcie narodów, o którym poprawność polityczna nie pozwala mówić”. Autorka książek „Wakacje 1939” o wakacjach znanych osobistości w przeddzień kataklizmu II Wojny Światowej oraz „Loda Halama. Pierwsze nogi Drugiej Rzeczypospolitej” o gwieździe przedwojennej rewii i kina.

Kyiv Symphony Orchestra rozpoczyna swoje tournée w Warszawie 

Tocząca się wojna położyła cień na wszelkich obszarach życia mieszkańców Ukrainy – także działalności kulturalnej. W geście solidarności z artystami ukraińskimi europejskie instytucje okazują wsparcie, zapraszając muzyków do swych gmachów. Dzięki tak wyjątkowej idei Kyiv Symphony Orchestra otrzymała zgodę na wyjazd z ogarniętego wojną kraju. Będzie to pierwszy występ Zespołu od początku trwającej w Ukrainie rosyjskiej agresji, poprzedzony kilkunastoma dniami prób w Sali Koncertowej przy ulicy Jasnej oraz w siedzibie Polskiego Radia. 

W wykonaniu zespołu, prowadzonego przez Luigiego Gaggera, zabrzmią utwory czołowych kompozytorów ukraińskich: Maksima Berezowskiego, Myrosława Skoryka i Borysa Latoszynskiego. Wieczór uświetni solista – wybitny polski skrzypek Janusz Wawrowski, który wykona „Fantazję” brillante Henryka Wieniawskiego. Warszawski koncert zainauguruje tournée Orkiestry, która zagości również na estradach Kulturpalast w Dreźnie, lipskiego Gewandhausu, Filharmonii Berlińskiej i Elbphilharmonie w Hamburgu.

Wydarzenie będzie transmitowane przez Program Drugi Polskiego Radia. Patronat objęło Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, a organizatorami wydarzenia są: Filharmonia Narodowa i Narodowy Instytut Muzyki i Tańca.

Nadzwyczajny Koncert Symfoniczny odbędzie się 21 kwietnia w Filharmonii Narodowej o godz. 19.00. Usłyszymy także „Symfonię C-dur” Maksima Berezowskiego,  „Melodię na orkiestrę smyczkową” Myrosława Skoryka i „III Symfonię h-moll op. 50” Borysa Latoszynskiego.

Balet „Dracula” w choreografii Krzysztofa Pastora w kwietniu na scenie Opery Narodowej

Krzysztof Pastor z librecistą Pawłem Chynowskim powrócili do pierwowzoru pięknego arystokraty. Film „Dracula”, w reżyserii Francisa Forda Coppoli i muzyką Wojciecha Kilara został nagrodzony w 1993 roku trzema Oskarami. Prapremiera baletu Pastora odbyła się w Perth w Australii cztery lata temu. Spektakl nominowano do prestiżowych Helpmann Awards w kategorii „Najlepszy balet”. Trzykrotnie nagrodzono go w konkursie Performing Arts WA Awards: za „Najlepsze nowe dzieło taneczne”, kostiumy i aranżację muzyczną.

Kolejne dwie realizacje odbyły się w 2021 roku: we wrześniu w Rydze oraz w listopadzie w australijskim Brisbane. W polskiej wersji przedstawienia zobaczymy czołowych solistów i niemal cały zespół Polskiego Baletu Narodowego. Premiera polska odbędzie się 28 kwietnia, godz. 19.00, a kolejne spektakle: 29 i 30 kwietnia oraz 19, 20, 21, 22 maja 2022 r. Orkiestrę poprowadzi Patrick Fournillier.

24 kwietnia jako preludium do baletu „Dracula” orkiestra TW-ON zaprezentuje publiczności koncert muzyki Wojciecha Kilara. Usłyszymy poemat symfoniczny „Kościelec 1909” skomponowany w 1976 roku na cześć Mieczysława Karłowicza, zmarłego tragicznie pod lawiną na górze Kościelec, „I Koncert fortepianowy” z 1997 roku z Januszem Olejniczakiem jako solistą oraz; „Symfonię – Adwentową” napisaną w 2007 roku.