REKLAMA

Śpiewak: prace w toku. Gala Akademii Muzycznej im. K. Pendereckiego w Krakowie

Poprzeczka dla każdego kto marzy o wykonywaniu zawodu artysty, od początku stawiana jest niezwykle wysoko. Dążenie do ideału, inspiracja twórczością dawnych mistrzów, presja narzucona przez środowisko i pedagogów, chęć nadania swojemu nazwisku rangi ogólnokrajowej, czy nawet międzynarodowej, łaknienie prestiżu. Ponadto nieustanna potrzeba wyrażania siebie przez sztukę, nadania własnemu „ja” twórczego wymiaru, podkreślania swej indywidualności. Wszystkie te czynniki nieodzownie łączą się żywotem artysty i wyróżniają go na tle innych zawodów.

Mimo iż śpiewak zazwyczaj nie tworzy muzyki samodzielnie, a jedynie jest jej odtwórcą (wyjątkami od tej reguły byli chociażby Józef Michał Ksawery Poniatowski, tenor a zarazem autor dziewięciu oper, czy też George Henschel, baryton, autor trzech oper, a także licznych pieśni oraz utworów symfonicznych), w jego profesję również wpisane są kreatywność, wyrazistość, impuls ciągłego rozwoju i nieszablonowość. Maria Callas podkreślała: Albo urodziłeś się artystą, albo nie. I pozostajesz artystą, skarbie, nawet jeśli twój głos traci iskrę. Artysta zawsze jest w tobie. Z kolei zdaniem Joan Sutherland: Technika jest bazą każdej pracy twórczej. Bez względu na to czy jesteś sportowcem, czy śpiewakiem, musisz znać podstawy techniki by wiedzieć co robisz, w każdej sekundzie.

Gala AMKP w Operze Krakowskiej. Zdjęcie zbiorowe © Piotr Markowski
Gala AMKP w Operze Krakowskiej. Zdjęcie zbiorowe © Piotr Markowski

Mając na uwadze wszystkie te czynniki, studenci wydziałów wokalno-aktorskich na akademiach muzycznych od początku mierzą z niekończącym się pasmem wyzwań. Jednym z nich jest oswojenie się ze sceną przy jednoczesnym wejściu w rolę oraz współpracy z dyrygentem i orkiestrą. Taką szansę młodym adeptom wokalistyki w Krakowie daje organizowana każdego roku Gala AMKP w gmachu Opery Krakowskiej. Przy pełnej widowni, wśród której zasiadają także pedagodzy oraz Dziekan, prof. dr hab. Jacek Ozimkowski. Co można porównać, nie wyolbrzymiając, do skoku na głęboką wodę i jednej wielkiej niewiadomej, kto zacznie tonąć, a komu uda się wypłynąć na powierzchnię.

Odpowiadający za reżyserię koncertu Wojciech Graniczewski utrudnił studentom zadanie już na starcie. Według jego koncepcji soliści przebywali na scenie przez cały czas trwania gali (niemal 3 godziny), usadzeni przy stolikach. Z pewnością było to dla nich męczące i niekomfortowe. Bądź co bądź, podczas mniej lub bardziej wymagających, kilkuaktowych spektakli, śpiewak zawsze ma możliwość odpocząć w garderobie pomiędzy wejściami.

Kolejnym nie do końca zrozumiałym i niepotrzebnym zabiegiem reżyserskim było osadzenie całej akcji w przyszłości, czy wręcz postapokaliptycznym uniwersum, gdzie muzyka klasyczna została zakazana, a władzę na świecie przejęli zwolennicy tzw. „technokracji” czyli entuzjaści muzyki techno. To niestety pokazuje, że reżyser raczej nie jest na bieżąco z obecnie panującymi w Polsce muzycznymi trendami. Techno szczyt popularności przeżywało około 30 lat temu, a nawet wcześniej, zaś w gust masowy słuchaczy obecnie dużo bardziej wpisuje się chociażby disco polo. Ponury scenariusz Graniczewskiego zakładał, iż wielbiciele muzyki klasycznej zostali sprowadzeni do niszy do tego stopnia, iż musieli organizować tajne, nielegalne spotkania by w ogóle podejmować rozmowy na jej temat. Ta pesymistyczna wizja nijak ma się do rzeczywistości – niewątpliwie teatry operowe i filharmonie nie mogą narzekać na puste widownie – i raczej trudno potraktować ją jako proroctwo, ani tym bardziej jako żart.

© Piotr Markowski
© Piotr Markowski

Śpiewacy zaprezentowali się w pełnej charakteryzacji i kostiumach, adekwatnie do postaci, w które przyszło im się wcielić. Tym samym, wzrosły wobec nich także oczekiwania interpretacyjne. Nie wystarczyło bowiem, w tych okolicznościach, po prostu wyjść na scenę i wykonać utwór.

W programie gali składającej się z dwóch części znalazły się zarówno arie, duety i tercety operowe, jak i songi musicalowe oraz dosłownie kilka akcentów operetkowych. Przeważała opera. Z jednej strony jest to wielką zaletą, gdyż to właśnie z nią każdy śpiewak w swojej przyszłej karierze będzie miał do czynienia najczęściej, począwszy od konkursów wokalnych, a skończywszy na partiach solowych na deskach poszczególnych teatrów. Jednak, co alarmujące, wielu solistom dobrano repertuar trochę na wyrost – nieadekwatnie zarówno do ich wieku, jak i możliwości wokalnych i dojrzałości głosu.

Małgorzata Iwan © Piotr Markowski
Małgorzata Iwan © Piotr Markowski

Dwoje solistów, Małgorzata Iwan i Zbigniew Żdżarski, wystąpiło w podwójnej roli – śpiewaków i konferansjerów. Żdżarski wykonał arię Leporella z „Don Giovanniego” Mozarta już na samym początku i pracownicy techniczni nie zdążyli mu wyłączyć mikroportu, przez co jego głos całkowicie przykrył orkiestrę. Sopranistka Karolina Augustyn wydawała się kompletnie nie zwracać uwagi na dyrygenta podczas arii Julii „Je veux vivre” i choć Piotr Sułkowski za pulpitem robił co w jego mocy, tempa rozmijały się przez cały czas trwania utworu.

Patrycja Wiatr w arii Mimi czy Mariola Siepak w arii Lauretty mają jeszcze przed sobą bardzo długą drogę by okiełznać Pucciniego. Wcielającej się w Carmen Klaudynie Nitkiewicz podczas „Habanery” zabrakło ognia, zaś wykonujący kuplety Torreadora Jakub Trałka wydawał się być kompletnie zagubiony na scenie, a rekwizyt w postaci tradycyjnej kapy wyraźnie mu przeszkadzał. Elżbieta Pikoń, która wykonała arię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego Fletu”, choć z dużym potencjałem w głosie, również nie radziła sobie z interpretacją i nie stworzyła wokół swojej postaci aury grozy. Nieporozumieniem było natomiast obsadzenie tak młodych śpiewaków w przeznaczonym na dojrzałe głosy duecie „To świt, to zmrok” ze „Skrzypka na dachu”, który z niewiadomych przyczyn przeobraził się w kwartet z udziałem sopranu, mezzosopranu oraz dwóch barytonów.

Gala Akademii Muzycznej w Krakowie © Piotr Markowski
Gala Akademii Muzycznej w Krakowie © Piotr Markowski

Przypuszczalnie, podczas tego swoistego debiutu na dużej scenie, na barki solistów spadło zbyt wiele. Nie można wymagać profesjonalizmu od artystów będących dopiero na początku drogi. Lecz niepotrzebnym jest także wmawianie publiczności, że student, przy odpowiednich zabiegach charakteryzatorskich, nagle w magiczny sposób przeobrazi się w pełnokrwistą operową heroinę bądź herosa. Odnoszę wrażenie, że w kwestii interpretacji bardzo wielu wykonawców tamtego wieczoru po prostu improwizowało.

W istnym gąszczu twarzy i kalejdoskopie głosów wyróżniło się zaledwie kilka osób. Bardzo pozytywnie, zarówno głosowo, jak i aktorsko, wypadła sopranistka Małgorzata Iwan w duecie Adiny z Dulcamarą z „Napoju miłosnego” Donizettiego (partnerował jej bas-baryton Maciej Cetnarski). Całkiem poprawnie zaśpiewały Gabriela Świerczek-Kurowska i Magdalena Szlachta w „Duecie kwiatów” z opery „Lakmé”. Jednak ten wieczór niezaprzeczalnie należał do duetu męskiego, Macieja Cetnarskiego i Jana Spytka. Panowie wręcz brawurowo wykonali niezwykle trudny i wymagający nienagannej dykcji duet Malatesty i Don Pasquale „Cheti, cheti, immantinente”, bawiąc się przy tym znakomicie, doskonale ze sobą współpracując i czując się na scenie wyjątkowo swobodnie. Pozytywnie zaskoczyli dojrzałością, pomimo młodego wieku.

Maciej Centarski i Jan Spytek © Piotr Markowski
Maciej Cetnarski i Jan Spytek © Piotr Markowski

Koncert zakończył się, dość niespodziewanie, utworem „New York, New York”, rozsławionym przez Franka Sinatrę, w którym do solisty Zbigniewa Żdżarskiego dołączyli wszyscy pozostali wykonawcy. Miał on być nawiązaniem do marzeń niemal każdego młodego śpiewaka by kiedyś, w przyszłości, stanąć na scenie Metropolitan Opera w Nowym Yorku. Nie jestem pewna czy takie podsycanie ambicji jest słusznym zabiegiem. Realia jasno pokazują, iż niełatwo jest zostać solistą w którymkolwiek z teatrów na terenie Polski. Mierząc zbyt wysoko można niechybnie spotkać się z rozczarowaniem.

Mimo wielu mankamentów i stawiających duży znak zapytania pomysłów reżyserskich, nie był to dla mnie stracony wieczór w operze. Przyjemnie jest móc obserwować jak początkujący śpiewacy stawiają na scenie swoje pierwsze kroki. Przyjemnie było także posłuchać orkiestry pod batutą Piotra Sułkowskiego, który imponuje dobrą energią i muzyczną wszechstronnością. Gdyby istniała taka możliwość, z dużym zainteresowaniem śledziłabym dalsze artystyczne losy młodych solistów, a przynajmniej kilkorga z nich. Mając nadzieję na ich postępujący rozwój.

Gala Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie w Operze Krakowskiej © Piotr Markowski
Gala Akademii Muzycznej im. Krzysztofa Pendereckiego w Krakowie w Operze Krakowskiej © Piotr Markowski

„Słowik” i „Cycki Tejrezjasza”. Operowa rewia w paryskim Théâtre des Champs-Elysées

Dziś zapewne nie czuć już tutaj modernistycznych, ani rewolucyjnych klimatów, coraz rzadziej też pojawiają się nowe opery. Théâtre des Champs-Elysées wciąż jednak prezentuje wiele dzieł, które sporadycznie pojawiają się na innych scenach operowych.

Najnowszą premierą, którą zaprezentowano na deskach tego teatru było przedstawienie składające się z dwóch jednoaktowych oper „Le Rossignol” Igora Strawińskiego oraz „Les Mamelles de Tirésias” Francisa Poulenca. Przedstawienie wyreżyserował Olivier Py, natomiast za stronę muzyczną odpowiadał François-Xavier Roth. W obu głównych rolach wystąpiła Sabine Devieilhe.

Od strony teatralnej reżyser połączył obie opery w spójną całość. Pochodzący z 1914 roku „Słowik” to pierwsza opera Strawińskiego. Słychać tutaj echa muzyki Mikołaja Rimskiego-Korsakowa, który był nauczycielem kompozytora, choć dzieło to jest napisane nowym modernistycznym językiem, który słychać w charakterystycznej orkiestracji, rozwiązaniach harmonicznych i rytmicznych. 

„Le Rossignol” / “Les Mamelles de Tirésias” © Vincent Pontet
„Le Rossignol” / “Les Mamelles de Tirésias” © Vincent Pontet

„Cycki Tejrezjasza” miały swoją premierę w 1947 roku. Poulenc niejako odcina się tutaj od modernizmu i zamiast tego przywołuje francuską tradycję komediową reprezentowaną przez Offenbacha, ale pojawiają się tutaj też nawiązania do jazzu. „Les Mamelles de Tirésias” mienią się od tanecznych rytmów i żywiołowej muzyki. 

Dla Py obie te opery wyrastają z atmosfery Paryża. Jego inscenizacja niejako odtwarza paryskie teatry rewiowe z okresu międzywojennego. W pierwszej części jesteśmy w kulisach teatru. Aktorzy, śpiewacy przechodzą w pośpiechu, zmieniają kostiumy, przygotowują się do wyjścia na scenę. Jeden z artystów jest chory, być może jest bliski śmierci, a być może jest trawiony jakimś egzystencjalnym bólem (chorobą psychiczną?), ale show must go on. Reżyser zadaje pytanie o rolę teatru: czy jest on nieczuły na problemy jednostki, a może wprost przeciwnie, magia teatru jest odpowiedzią na wiele problemów, jest ucieczką w magiczny świat przed bólem istnienia. Py zadaje to pytanie lekko, bez patosu pozostawiając widzów bez odpowiedzi. 

Druga część to już przerysowana rewia nawiązująca do paryskich kabaretów. Przedstawienie jest zrobione energetycznie i z niewymuszonym poczuciem humoru. W prezentacji świata, który już nie istnieje, jest też nutka nostalgii. Py stworzył atrakcyjne wizualnie, dynamiczne, a zarazem nieco refleksyjne przedstawienie. Byłem pod dużym wrażeniem tej inscenizacji.

„Le Rossignol” / “Les Mamelles de Tirésias” © Vincent Pontet
„Le Rossignol” / “Les Mamelles de Tirésias” © Vincent Pontet

Orkiestrę Les Siècles poprowadził François-Xavier Roth. Przyznam, że byłem zdziwiony, że dyrygent zdecydował się wykonać te opery na instrumentach dawnych. Wprawdzie interpretacja Rotha była spójna i ekspresyjna, to jednak miałem poczucie, że szczególnie w warstwie instrumentów dętych brak było czystszego, pełniejszego brzmienia, które posiadają współczesne orkiestry. W obu dziełach instrumenty dęte są istotne i stąd miałem poczucie, że w warstwie brzmieniowej czegoś brakowało.

Orkiestra miała dość bogate, ale zarazem lekkie brzmienie. Roth dyrygował „Słowikiem” w sposób refleksyjny, tempa były nieco zwolnione. Świetnie operował on dynamiką dźwięku, smyczki chwilami wznosiły się do imponującego fortissimo, to znów opadały do niemal szeptu. 

„Cycki Terezjasza” celowo kontrastowały z pierwszą częścią przedstawienia. Tutaj dyrygent operował szybszymi tempami. Muzyka była żywsza, bardziej taneczna. Była tutaj doza przesady, która podkreślała surrealistyczny, rewiowy charakter przedstawienia. Roth wyraźnie bawił się kontrastami i innymi środkami ekspresyjnymi umiejętnie oddając komediowy nastrój utworu Poulenca.

Bezsprzeczną gwiazdą przedstawienia była Sabine Devieilhe. Wykonała ona główne role w obu operach. Od samego początku przyciąga ona uwagę publiczności. Jej koloraturowy sopran posiada pełne, krągłe brzmienie. Słuchałem jej w stanie pewnej hipnozy. Devieilhe dysponuje nie tylko pięknym głosem oraz świetną techniką, jest tam coś jeszcze, pewna zmysłowość i energia, które sprawiają, że to wykonanie było prawdziwie unikatowe.

„Le Rossignol” / “Les Mamelles de Tirésias” © Vincent Pontet
„Le Rossignol” / “Les Mamelles de Tirésias” © Vincent Pontet

Pozostali soliści wykonywali po kilka ról. Generalnie nie było tutaj słabych elementów, ale szczególne brawa należą się Cyrille Dubois (Rybak i I Poseł Japoński w operze Strawińskiego i oraz Dziennikarz / Monsieur Lacouf w dziele Poulenca). Jego wykonanie było interpretacyjnie wyrafinowane, w sposób naturalny opowiadał on głosem historię. Dubois ma rewelacyjny zmysł narracyjny, co w połączeniu z ciepłą, liryczną barwą głosu i elegancją we frazowaniu tworzy wybitną kreację sceniczną.

„Trubadur” to opera wielu opowieści, ale ja chcę opowiedzieć te historie po swojemu: rozmowa z Barbarą Wiśniewską

Tomasz Pasternak: Wokół „Trubadura”, jednej z najpiękniejszych oper Giuseppe Verdiego narosło wiele mitów. Słynny śpiewak, Leo Slezak, który wielokrotnie występował w tytułowej partii Manrica, twierdził, że nadal nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi. Czy Pani zdaniem treść tego dzieła jest rzeczywiście tak zawiła?

Barbara Wiśniewska: Przyznam szczerze, że przy pierwszym kontakcie z tym dramatem wydał mi się on dość skomplikowany. Musiałam zagłębić się w treść, zastanowić się, kto jest kim w tej historii i o czym ona tak naprawdę opowiada. Dopiero gdy przeczytałam ją kilka razy i rozłożyłam wszystko na czynniki pierwsze uznałam, że całą opowieść można skondensować do kilku zdań. Należy jednak chwilę nad nią pomyśleć. Ważna jest również praca dramaturgiczna, w tym dziele jest kilka luk i trzeba znaleźć połączenia między wydarzeniami, które się tu rozgrywają. Podstawową cechą „Trubadura” jest fakt, że wszyscy bohaterowie coś opowiadają. Każdy przedstawia własną wersję, jednak my tego nie widzimy, akcja nie rozgrywa się na naszych oczach. Jest dużo retrospekcji…

„Zemsta nietoperza” w reżyserii Barbary Wiśniewskiej, Berlin Opera Academy, Berlin Opernfest, 2022 © Opernfotographie Detlef Kurth

Inscenizuje Pani jedną z najpopularniejszych oper świata, wystawianą wiele razy. Istnieje wszak pewna tradycja, wiele tropów i przeróżnych sposobów odczytań tego tytułu. Czy z punktu widzenia reżysera to ułatwienie?

Na wszystko trzeba patrzeć poprzez swoją wrażliwość i wyobraźnię, zweryfikować to z własnym punktem widzenia. Obejrzałam bardzo wiele inscenizacji tej opery, większość z nich była bardzo klasyczna. Wyróżniały się właściwie tylko dwie produkcje. Minimalistyczna i czysta scenicznie reżyseria Roberta Wilsona która została zrealizowana we Włoszech, w Parmie i Bolonii w 2018 i 2019 roku. Dmitri Tcherniakov, w brukselskim teatrze La Monnaie w 2012 roku przygotował z kolei wizję rodzinnego dramatu. Te dwa przedstawienia były ważnym punktem w moim procesie, że można wyabstrahować tę historię i inaczej myśleć o tym dziele. W treść tragedii wpisane są liczne przestrzenie, są pałace, góry czy klasztor, wszystko zmienia się co 15 minut. Każdy z czterech aktów podzielony jest na obrazy, każda odsłona dzieje się w innym miejscu i czasie. Wszystkie one są monumentalne. Mamy też wielki chór, który także jest ważnym bohaterem tego dramatu, są zbrojni rycerze i Cyganie… Ale u Wilsona była ogromna lekkość w opowiadaniu. To pomogło mi odkleić się od dosłowności, która występuje w libretcie. Idąc w zgodzie z muzyką i tekstem będę chciała opowiedzieć tę historię po swojemu.

Wystawia Pani to dzieło na Zamku Książąt Pomorskich, w Operze na Zamku…

Scena w Operze Szczecińskiej jest wpisana w zamek i nie można od tego uciec. Zamek sam w sobie buduje określony kontekst. Oczywiście, z tego co widziałam, wycieczka do Hiszpanii XV wieku to najbardziej kuszący inscenizatorów trop. Ale próbujemy odrobinę zdjąć ten i tak przecież duży ciężar muzyki i tekstu. Te wszystkie założenia prowadzą nas do emocji, to emocje są dla nas ważniejsze. Magda Musiał, która przygotowuje scenografię (i odpowiada za reżyserię świateł) tworzy minimalistyczną, abstrakcyjną i metaforyczną przestrzeń, dzięki czemu unikamy dosłowności tych murów. Bo mury mamy zastane i niejako nam nadane. Staramy się więc całą warstwą wizualną, także kostiumami (Mateusz Stępniak), pobudzić wyobraźnię widza, nie przedstawiać wszystkiego w sposób dosłowny. Zależy nam, aby muzyka otwierała przed widzem kolejne obrazy i tematy.

„Baby Doll” w Teatrze Studio, 2015 © Krzysztof Bieliński
„Baby Doll” w reżyserii Barbary Wiśniewskiej w Teatrze Studio, 2015 © Krzysztof Bieliński

Pani debiut w warszawskim Teatrze Studio w 2015 roku został bardzo dobrze przyjęty, zrealizowała Pani wówczas „Baby Doll” Tennessee Williamsa. Wyreżyserowała Pani także wiele innych sztuk w teatrach dramatycznych. Ale jeszcze podczas studiów miała Pani doświadczenia operowe. Dlaczego reżyser teatralny chce pracować w operze?

Opera jest zupełnie inną i odrębną formą. Teatralizowanie opery i uprawdopodobnianie psychologiczne tych dzieł wydaje mi się logiczną konsekwencją epoki, w jakiej się znajdujemy i sposobu, w jaki się teraz myśli o utworach operowych. Muzyka może nieść wartości teatralne. Wspaniała, porywająca muzyka klasyczna w dziele operowym daje nam dodatkową warstwę zmysłowego doświadczenia. Mamy libretto, które niesie jakąś historię, ale mamy też zapisane emocje bohaterów. Przeczytałam kiedyś, że śpiew zaczyna się tam, gdzie kończy się słowo. I rzeczywiście istnieje coś takiego!

Opera umożliwia osiągnięcie wymiarów, jakich nie ma w teatrze dramatycznym. I na odwrót. Reżyserowałam spektakle dramatyczne, mam więc doświadczenie, jeśli chodzi o pracę w teatrze, z aktorami. Do opery trafiłam na studiach i natychmiast się w niej zakochałam. Moją pierwszą pracą asystencką był „Latający Holender” Ryszarda Wagnera w Teatrze Wielkim w Warszawie, codziennie byłam w gronie wspaniałych artystów, codziennie miałam do czynienia z tą piękną i jakże silną muzyką. Trudno nie podążyć za taką miłością.

Czy Pani zdaniem reżyser operowy powinien mieć przygotowanie muzyczne i znać nuty?

Ważna jest wrażliwość na muzykę, którą musimy poznać i zrozumieć. Trzeba wiedzieć, czy i jakie są powody użycia poszczególnych form czy instrumentów i do czego one służą. Choć nie wszyscy reżyserzy potrafią czytać nuty, to uważam, że jest to umiejętność absolutnie nie do przecenienia. Gdy przygotowywałam się do „Trubadura” czytałam różne materiały, wgłębiałam się też w opracowania czysto muzykologiczne. Nawet jeśli nie wykorzystam wszystkiego, co już zostało znalezione, rezygnuję z tego świadomie. Reżyser musi wiedzieć, w którym miejscu soliści mają najtrudniej, kiedy powinni oni odpocząć i kiedy można pozwolić im po prostu „wygodnie” pozostawać na scenie, zbudować obraz na fundamencie ich wykonawczego spokoju.

Ale należy też wiedzieć, jaka jest konstrukcja dzieła i do czego ona prowadzi, bo przecież kompozytor za każdym razem zapisuje jakiś sens. Trzeba też rozumieć, co się dzieje w nutach i dlaczego te nuty mają właśnie taki zapis. Trzeba współpracować z dyrygentem i pianistami. Być może nie zawsze jest potrzebne bardzo wnikliwe studiowanie partytury. Ale to pomaga, a nie przeszkadza w tworzeniu spektaklu. Muzykę trzeba bardzo dobrze poznać, zanim przyjdzie się na pierwszą próbę. To jednak jest teatr muzyczny.

„Krakowiacy i Górale”, 2017 © materiały Opery Wrocławskiej
„Krakowiacy i Górale” w reżyserii Barbary Wiśniewskiej, 2017 © materiały Opery Wrocławskiej

Opera jest jednak bardzo zdyscyplinowana w swojej strukturze, jest inna dowolność niż w teatrze dramatycznym. Albo wręcz tej swobody tu nie ma.

Partytura jest konstrukcją matematyczną, w którą musimy wpisać różnego rodzaju działania. Z jednej strony mamy większą przewidywalność formy, ale z drugiej wymaga to od twórców precyzji i przygotowania.

A co w takiej matematycznej konstrukcji ma do powiedzenia dramaturg?

W przypadku „Trubadura” – bardzo wiele. Praca z dramaturgiem pomogła mi wyjaśnić i uporządkować relacje między bohaterami. Oczywiście wiele wynika z muzyki, ale my również musimy opowiedzieć jakąś historię, zastanowić się, co jest praprzyczyną całego konfliktu i gdzie znajduje się punkt kulminacyjny. Linearność tej historii udało mi się wypracować dzięki współpracy z Marcinem Cecko, który ogromnie mi w tym pomógł. Dzieło jest skomplikowane i trzeba je uprościć w warstwie znaczeniowej. I wiedzieć, kto z kim i jaką ma na scenie relację, dlaczego ta relacja jest tak budowana, jak wygląda miłość między głównymi bohaterami i z czego ona się bierze. Budowaliśmy portrety psychologiczne naszych postaci i zależności między nimi.

Opera rozpoczyna się sceną, w której Ferrando opowiada chórowi, jak wyglądał początek scenicznej historii. Był hrabia, miał dwóch pięknych synów, pojawiła się Cyganka, która spojrzała „złym okiem” i jeden z chłopców zaczął chorować. Cygankę spalono więc na stosie. Gdyby nie to wydarzenie, całej reszty dramatu by nie było. Ale zaczęliśmy się zastanawiać, czy Ferrando mówi prawdę. Sprawdzaliśmy oryginalny tekst, rożne tłumaczenia, szukaliśmy klucza interpretacyjnego. Słuchaliśmy też słów bohaterów, jaka jest wersja każdego z nich.

Historię, jak wiemy, piszą ci, którzy przeżyli i przetrwali, a to nie zawsze musi być obiektywne. Wykonaliśmy dużo pracy, aby ustalić podstawową wersję i potem dodawać na jej kanwie inne tematy i obrazy. Ale przede wszystkim sprawić, żeby tę historię opowiedzieć zrozumiale i żeby można było dołożyć tu też własną interpretację.

Według mnie, współczesna inscenizacja nie polega na przenoszeniu dzieła w czasie. To szukanie nowych znaczeń, nowej interpretacji historii. A często mówi się, że nowoczesna produkcja to taka, w której śpiewacy występują w garniturach…

Tak, w operze mówi się o garniturach, w teatrze dramatycznym o jeansach… To nie o to jednak chodzi! Uważam, że teatr dzieli się na martwy i żywy. Nie na „współczesny” i „tradycyjny” czy „kostiumowy” i „nie kostiumowy”. Obecnie największymi hitami Netflixa są filmy kostiumowe, ale z przejmującą psychologią bohaterów. Jeśli teatr porusza, jeśli zaprasza widza do jakiegoś świata i sprawia że chce on podążać za losem bohaterów, wejść w tę historię, jeśli wychodzimy z teatru i dalej o tym myślimy, to jest to dla mnie teatr żywy. I to jest sukces przedstawienia, niezależnie od tego, czy jest grany w garniturze czy kostiumie z epoki. A jeśli w ogóle nie chcemy w to wejść, to znaczy, że spektakl nie działa.

Bardzo rzadko wystawia się „Trubadura”, zwłaszcza w Polsce.

Tak, to prawda. Jak powiedział Enrico Caruso, do wystawienia tej opery potrzebne są cztery najlepsze głosy na świecie. To dzieło trudne wokalnie, zawiłe w historii, trudno się za nie zabrać.

„Lato Muminków” w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, 2017 © Paweł Topolski
„Lato Muminków” w reżyserii Barbary Wiśniewskiej w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, 2017 © Paweł Topolski

Czy jednak trzeba szukać nowych środków wyrazu?

Po pierwszym przeczytaniu „Trubadura” pomyślałam sobie, że dobrze, że jesteśmy mądrzejsi o eksperymenty teatralne które miały miejsce w XIX i XX wieku, że przeżyliśmy rewolucję postdramatyczną. Wiemy, że wszystko można wystawić, nawet książkę telefoniczną i sny, takie spektakle cieszą się wielkim zainteresowaniem i uznaniem. Myślę, że obecnie wystawienie „Trubadura” w sposób dosłownie tradycyjny może być nieznośne dla odbiorcy.

W fascynującej książce pt. „Druga śmierć opery” autorzy, Mladen Dolar i Slavoj Žižek, prowokacyjnie napisali, że wchodząc do opery, musimy zmierzyć się zatem z czymś nazbyt głupim i śmiesznym, by wzbudzało zainteresowanie filozofii, a co jest dla psychoanalizy na porządku dziennym mianowicie logiką fantazji. I bez wątpienia nie jest dziełem przypadku, że upadek opery zbiegł się z momentem narodzin psychoanalizy.

Psychoanaliza, czy dziś może bardziej psychologia, pomaga te sytuacje analizować. Trzeba używać nowych narzędzi, aby dzisiejszy widz, przyzwyczajony do innego sposobu opowiadania, do szybszego myślenia, do innej psychologii postaci, mógł poczuć, że to go też wciąga i że to też go obchodzi.

Ludzkie dramaty są przecież takie same.

Zmieniają się tylko okoliczności. We wszystkim można znaleźć sens i uniwersalne przesłanie. Ale przede wszystkim trzeba iść za tym, co zostało napisane i zaplanowane w muzyce. Wtedy nawet najbardziej banalny operowy tekst może stać się ważny.

Serdecznie dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na „Trubadurze” w Szczecinie.

Barbara Wiśniewska – absolwentka reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej oraz kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Dwukrotna laureatka Stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego za wybitne osiągnięcia (na rok 2012/2013 i 2013/2014), laureatka Nagrody im. Z. Krawczykowskiego przyznawanej przez Rektora Akademii Teatralnej (2012). Była asystentką m. in. Katie Mitchell, Christophera Aldena, Ushio Amagatsu, Andrzeja Chyry i Wojtka Blecharza. Od 2012 roku współpracuje z Mariuszem Trelińskim („Latający Holender”, „Manon Lescaut”, „Jolanta/Zamek Sinobrodego”). Była asystentką i reżyserką wznowień w Teatrze Wielkim – Opery Narodowej, El Palau de les Arts Reina Sofía w Walencji, Theater an der Wien w Wiedniu oraz Národní Divadlo – Státní Opera Praha. Zadebiutowała w Teatrze Studio w Warszawie, gdzie wyreżyserowała „Baby Doll” Tennessee Williamsa (kwiecień 2015). W operze jako reżyserka operowa zadebiutowała w 2017 roku „Krakowiakami i Góralami” Wojciecha Bogusławskiego w Operze Wrocławskiej. Współpracowała z takimi instytucjami jak: Folkoperan Stockholm, Narodowy Instytut Fryderyka Chopina, Instytut Adama Mickiewicza, PWM, Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina, Szkoła Filmowa w Łodzi, Akademia Sztuk Scenicznych w Pradze, TVP Kultura.

Łukasz Borowicz zadyryguje „Sokratesem” i „Alexandre bis” podczas 27. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena

Podczas każdej edycji Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena przypominane są mniej znane lub często zupełnie zapomniane dzieła operowe. Pod dyrekcją Łukasza Borowicza zabrzmiały dzieła: Luigiego Cherubiniego („Lodoïska” i „Faniska”), Georgesa Bizeta („Djamileh”), Gaetana Donizettiego („Maria Padilla”), Italo Montemezziego („Miłość trzech królów”) czy Christopha Willibalda Glucka („Ifigenia na Taurydzie”). W ubiegłym roku był to „Don Giovanni” Giuseppe Gazzanigi.

„Sokrates” to utwór na głos i fortepian (lub małą orkiestrę) napisany przez francuskiego pianistę i kompozytora Erika Satie, znanego przede wszystkim z upajających utworów solowych na fortepian: „Gymnopédies” i „Gnossiennes”. „Sokrates” to symfoniczny dramat w trzech częściach, są to „Portret Sokratesa”, „Brzegi Ilissusa” i „Śmierć Sokratesa”. Libretto składa się z fragmentów dialogów Platona („Sympozjon”, Fajdros” i „Fedon”), wszystkie wybrane teksty odnoszą się do Sokratesa.

Marmurowe popiersie Sokratesa, rzymska kopia greckiego oryginału z IV w. p.n.e
© Muzea Watykańskie, domena publiczna, Wikimedia Commons

Utwór został zamówiony przez księżną Edmond de Polignac w październiku 1916 roku, która zażyczyła sobie, że w kompozycji mają wystąpić tylko kobiety. Po raz pierwszy dzieło zaprezentowano prywatnie w salonach księżnej w kwietniu 1918 roku, z kompozytorem przy fortepianie, francuska mezzosopranistka Jane Bathori wykonała wszystkie partie wokalne.

Utwór jest niezwykle oryginalny i różni się od form muzycznych z epoki, właściwie nie ma tu arii, śpiew to bardziej recytatyw. Każdy mówca w poszczególnych sekcjach ma być reprezentowany przez innego śpiewaka (Alcybiades, Sokrates, Fajdros i Fedon), zgodnie ze wskazaniem Satie. Istnieje kilka wersji tego utworu, wersja orkiestrowa została wydrukowana dopiero kilkadziesiąt lat po śmierci kompozytora.

Bohuslav Martinů © Centre in Policka, CC BY-SA 3.0 CZ, Wikimedia Commons

„Alexandre bis” ( „Dwa razy Aleksander”) to surrealistyczna opera komiczna w jednym akcie, skomponowana przez Bohuslava Martinů w 1937 roku do libretta napisanego w języku francuskim przez André Wurmsera. Dzieło było przeznaczone do wykonania na Wystawie Światowej w Paryżu w 1937 roku, jednak splot niefortunnych okoliczności uniemożliwił jego prezentację za życia kompozytora. Prawykonanie odbyło się w Nationaltheater Mannheim 18 lutego 1964 roku pod dyrekcją Georga Caldera.

Opera nosi podtytuł „Tragedia człowieka, który obciął brodę”, a akcja surrealistycznego libretta rozgrywa się w Paryżu około 1900 roku. Martinů poprosił Wurmsera o postać śpiewającego kota, skończyło się jednak na śpiewającym portrecie, który pełni tu też rolę narratora.

3 kwietnia w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej wystąpią Natalia Rubiś, Dominika Stefańska, Eric Huchet, Adrian Janus i Jan Kubas, przy fortepianie zasiądzie Tomasz Sośniak. Orkiestrą Filharmonii Poznańskiej zadyryguje Łukasz Borowicz.

Polscy artyści na świecie: Gabriela Legun debiutuje jako Pamina w „Czarodziejskim flecie” w Teatro Regio w Turynie

Przedstawienie, którego premiera odbyła się w berlińskiej Komische Oper w 2012 roku, od początku cieszyło się ogromnym powodzeniem. Inscenizacja szybko pojawiła się w innych teatrach: w Barcelonie, Düsseldorfie, Helsinkach, Los Angeles, Madrycie, Minneapolis, Paryżu i Szanghaju. W 2016 roku spektakl pokazano w Warszawie i nadal znajduje się on w stałym repertuarze teatru. To bardzo oryginalne podejście do tej opery, realizatorzy Barrie Kosky i Suzanne Andrade przyjęli konwencję komiksu lub filmu niemego, z niezwykłymi projekcjami, z którymi śpiewacy muszą wchodzić w przeróżne interakcje.

Zwiastun spektaklu „Czarodziejski flet” w Komische Oper w Berlinie

W Turynie „Czarodziejski flet” zostanie pokazany kilkukrotnie, między 31 marca, a 14 kwietnia. W podwójnej obsadzie wystąpią: Ekaterina Bakanova i Gabriela Legun (Pamina), Joel Prieto i Giovanni Sala (Tamino), Alessio Arduini i Gurgen Baveyan (Papageno), Serena Sáenz, Beate Ritter i Danae Kontora (Królowa Nocy), In-Sung Sim (Sarastro), a także Amélie Hois (Papagena). Obsadę uzupełniają: Lucrezia Drei, Ksenia Chubunova i Margherita Sala (Trzy Damy) oraz Thomas Cilluffo (Monostatos). Zadyryguje Maestro Sesto Quatrini.

Gabriela Legun to 27-letnia polska sopranistka, która w tym sezonie występuje na scenie Teatru Wielkiego – Opery Narodowej jako Pamina, Hanna w „Strasznym dworze”, Mimi w „Cyganerii”. W Operze Wrocławskiej wykonała role Micaëlę w „Carmen” i Donnę Annę w „Don Giovannim”. Kreowała także w poprzednich sezonach m. in.: tytułową Łucję z Lammermoor, Adinę w „Napoju miłosnym”, Magdę w „Jaskółce” na scenie Opery Śląskiej w Bytomiu. W styczniu 2020 zadebiutowała w Operze Krakowskiej jako Kunegunda w „Kandydzie” oraz w Operze Bałtyckiej jako Agata w „Don Bucefalo”.

„Czarodziejski flet” w Komische Oper. Spotkanie Królowej Nocy i Paminy © KOB

Zdobywała laury na konkursach wokalnych: Concorso Lirico Internazionale di Portofino (2021), Konkursie Moniuszki (2022 za najbardziej obiecujący polski głos). W 2019 roku otrzymała I Nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Sztuki Wokalnej im. Ady Sari w Nowym Sączu.

W sezonie 2023/2024 zadebiutuje w La Monnaie w Brukseli w „Nostalgia e Rivoluzione”, spektaklu opartym na utworach Giuseppe Verdiego, który przygotowuje polski reżyser Krystian Lada.

W Turynie Gabriela Legun zaśpiewa Paminę czterokrotnie: 1, 5, 8 i 14 kwietnia 2023 roku.

Hala Koszyki we władaniu Królowej Nocy. „Czarodziejski flet” i kontynuacja cyklu „Opera na Koszykach” w Warszawie

„Czarodziejski flet” to opera Wolfganga Amadeusza Mozarta, oparta na tajemniczej treści nawiązującej zarówno do świata baśni, jak i symboliki świata masonerii. Uznawana jest za jedno z największych arcydzieł w historii muzyki. Mimo że powstała ponad 200 lat temu, wciąż zachwyca i porusza kolejne pokolenia słuchaczy. To dzieło, które niesie ze sobą uniwersalne przesłanie o sile miłości i ludzkiej wolności.

„Carmen na Koszykach”. Natalia Kawałek (Carmen) i Łukasz Załęski (Don José) © Hala Koszyki

Podczas 75-minutowego spektaklu artyści przeniosą nas do niezwykłego świata opery i pięknej muzyki, którą wykonają znakomici śpiewacy, związani z takimi instytucjami jak Teatr Wielki – Opera Narodowa, Warszawska Opera Kameralna i Polska Opera Królewska. Będzie to już trzecia odsłona projektu „Opera na Koszykach”. Poprzednio prezentowano „Cyganerię” Giacoma Pucciniego i „Carmen” Georgesa Bizeta.

W antresoli Hali Koszyki wystąpią: Danae Eleni (Pamina), Jacek Szponarski (Tamino), Łukasz Hajduczenia (Papageno), Katarzyna Drelich (Królowa Nocy), Michał Romanowski (Sarastro) i Aleksandra Dyrna (Papagena). Trzema Damami Królowej Nocy będą Katarzyna Belkius, Magdalena Pluta i Zuzanna Nalewajek. Na fortepianie zagra Natalya Gaponenko, która będzie też odpowiedzialna za kierownictwo muzyczne. Danae Eleni, która wykona partię Paminy, podjęła się kierownictwa artystycznego tego przedsięwzięcia.

„Cyganeria na Koszykach” © Hala Koszyki

Organizatorami są: Hala Koszyki, Globalworth i Julian Cochran Foundation; partnerami: DUKA, Yamaha Polska, Mindspace, Nobilia, Samarité, VANK, KAWAI Art Gallery, Symphar i Kino Świat.

„Czarodziejski flet” zabrzmi 19 kwietnia 2023 roku o godz. 19:30. Wstęp na wydarzenie jest bezpłatny.

Fundacja ORFEO im. Bogusława Kaczyńskiego ma zaszczyt, obok TVP Kultura i Business Magazine sprawować patronat medialny. Link do wydarzenia znajduje się tutaj.

Plakat do „Czarodziejskiego fletu” na Koszykach © Julian Cochran Foundation

Transmisje z Metropolitan Opera w kwietniu: „Falstaff”, „Kawaler srebrnej róży” i „Czempion” w warszawskim Teatrze Studio

1 kwietnia Metropolitan Opera pokaże „Falstaffa”, operę Verdiego opartą na dwóch dziełach Szekspira – Wesołych kumoszkach z Windsoru” i „Henryku IV”. W inscenizacji Roberta Carsona wystąpi plejada gwiazd operowej sceny, z Michaelem Vollem w roli tytułowej na czele. To pierwszy występ tego barytona w operze Verdiego na tej scenie Met. W trzy sprytne kobiety dręczące Falstaffa wcielą się: sopranistka Ailyn Pérez jako Alice Ford, sopranistka Jennifer Johnson Cano jako Meg Page i mezzosopranistka Marie-Nicole Lemieux jako Pani Quickly, zaś w roli młodej pary, Nannetty i Fentona, ujrzymy sopranistkę Herę Hyesang Park i tenora Bogdana Volkova. Pana Forda wykona Christoph Maltman. Orkiestrę Met poprowadzi Maestro Daniele Rustioni. Prelekcję wygłosi Lech Koziński.

Scena z II aktu „Kawalera srebrnej róży” © Karen Almond  | Met Opera
Scena z II aktu „Kawalera srebrnej róży” © Karen Almond | Met Opera

15 kwietnia zobaczyć będzie można „Kawalera srebrnej róży”, słynną operę Ryszarda Straussa. W trzech głównych rolach w inscenizacji Roberta Carsena wystąpią trzy wielkie operowe gwiazdy. Lise Davidsen zadebiutuje na scenie Met w roli Marszałkowej, zaś mezzosopranistka Isabel Leonard – w roli Oktawiana. Partnerować będzie im sopranistka Erin Morley w roli Zofii. Bas Günther Groissböck powróci do Met jako Baron Ochs. Na scenie zobaczymy również Markusa Brücka w roli ojca Zofii, Pana von Faninala. Orkiestrę poprowadzi Simone Young. Prelekcję wygłosi Robert Kamyk.

Ryan Speedo Green jako młody Emile Griffith w “Czempionie” Terence’a Blancharda © Zenith Richards | Met Opera

29 kwietnia Met zaprezentuje „Czempiona”. To kolejne dzieło sześciokrotnego laureata nagrody Grammy, kompozytora Terence’a Blancharda, które pojawi się w Nowym Jorku. W ubiegłym sezonie duży sukces odniosła opera „Fire Shut Up in my Bones” („W moich kościach ogień”). „Czempion” to operowy debiut Blancharda. Bas-baryton Ryan Speedo Green wciela się w młodego boksera Emile’a Griffitha, który pnie się po szczeblach sportowej kariery, zaś bas-baryton Eric Owens pojawi się na scenie jako starsza wersja bohatera, prześladowana przez wydarzenia z przeszłości. Dwóm śpiewakom partnerować będą sopranistka Latonia Moore jako Emelda Griffith, w roli matki Griffitha, skłóconej z synem, oraz mezzosopranistka Stephanie Blythe, jako właścicielka baru Kathy Hagan. Operą Blancharda dyrygować będzie dyrektor muzyczny Met Yannick Nézet-Séguin. Za reżyserię odpowiada James Robinson, znany z uwielbianych przez widzów „Porgy i Bess” oraz „Fire Shut Up in My Bones”. Choreografię stworzy Camille A. Brown, również pracująca wcześniej przy tych produkcjach. Prelekcję wygłosi Andrzej Kostyra.

Projekcje odbywają się w warszawskim Teatrze Studio, na Dużej Scenie im. Józefa Szajny. Bilety można kupić tutaj.

Paulina Janczaruk nagrodzona Złotą Maską

To pierwsza taka nagroda dla solisty Teatru Muzycznego w Lublinie. W poprzednich latach Złote Maski województwa lubelskiego otrzymały aktorki teatrów dramatycznych. Jest to największe i najbardziej prestiżowe wyróżnienie jakim raz do roku nagradzani są twórcy teatralni – zarówno aktorzy i śpiewacy, jak i reżyserzy czy choreografowie.

Początki Złotych Masek sięgają 1967 roku. Wówczas przyznawały je regionalne media oraz wojewodowie czterech województw: katowickiego, bielskiego, śląskiego i częstochowskiego. Z czasem tradycję nagradzania twórców teatralnych przejęły także inne województwa. W Małopolsce, w głosowaniu na najlepszych aktorów i najlepszy spektakl, biorą udział widzowie, przyznając Krakowskie Złote Maski. W województwie łódzkim Złota Maska jest nagrodą wręczaną przez łódzkich recenzentów teatralnych, w różnych kategoriach. W województwie lubelskim nagrodę przyznaje lubelski oddział ZASP.

Paulina Janczaruk, sopran koloraturowy, od 2018 roku jest solistką Teatru Muzycznego w Lublinie. Ukończyła łódzką Akademię Muzyczną im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w klasie prof. Doroty Wójcik. W repertuarze ma zarówno partie operowe, jak i operetkowe oraz musicalowe. Jako solistka współpracowała m.in. z Teatrem Muzycznym w Łodzi. W 2019 roku wzięła udział w programie Bitwa Tenorów na Róże, emitowanym w Telewizji Polskiej. Występuje także w Warszawskiej Operze Kameralnej, gdzie od 2021 roku kreuje partię Zerliny w „Don Giovannim” w reżyserii Michała Znanieckiego. W 2022 roku arią Kunegundy „Glitter and be Gay” z „Kandyda” Bernsteina wyśpiewała sobie drugie miejsce w Międzynarodowym Festiwalu Operetkowo-Musicalowym pod honorowym patronatem Wiesława Ochmana w Krakowie. Otrzymała także wyróżnienie w IV Międzynarodowym Konkursie Wokalnym „Viva Calisia”, podczas którego wykonała m.in. arię Królowej Nocy z „Czarodziejskiego fletu” Mozarta.

© archiwum prywatne

Lecz to właśnie partia Adeli w operetce „Zemsta nietoperza” zaowocowała Złotą Maską dla tej niezwykle utalentowanej, młodej śpiewaczki. Spektakl miał swoją premierę w marcu 2021 roku na scenie Teatru Muzycznego w Lublinie. Reżyserii podjął się Artur Barciś, zaś za pulpitem dyrygenckim stanął Ruben Silva. Recenzenci nie szczędzili pochwał pod adresem Pauliny Janczaruk, opisując jej Adelę jako „uroczą” i „pełną wdzięku”.

Paulina Janczaruk pod koniec bieżącego sezonu artystycznego zadebiutuje w roli Lizy w „Krainie uśmiechu” na deskach Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury.

W poprzednich latach Złote Maski wielokrotnie trafiały do rąk śpiewaków operowych. Za rekordzistkę w ilości przyznanych nagród można uznać Joannę Woś, którą wyróżniono m.in. za partie: Elwiry w „Purytanach” (Teatr Wielki w Łodzi, 2002), tytułowych „Lukrecji Borgii” (Teatr Wielki Opera Narodowa, 2009) i „Anny Boleny” (Teatr Wielki w Łodzi, 2013), Blanche Dubois w „Tramwaju zwanym pożądaniem” (Teatr Wielki w Łodzi, 2018) czy Angioliny w „Don Desiderio” (Opera Śląska w Bytomiu, 2019). Złotą Maską uhonorowano również takich artystów jak Aleksander Teliga (partia Silvy w „Ernanim” w Operze Śląskiej w Bytomiu, rok 1991), Janusz Ratajczak (Don José w „Carmen” w Operze Nova w Bydgoszczy, rok 1999), Monika Cichocka (tytułowa partia w „Aidzie” w Teatrze Wielkim w Łodzi, rok 2006), Karina Skrzeszewska (tytułowa „Łucja z Lammermoor” w Operze Śląskiej w Bytomiu oraz Dziewczyna w „Carmina Burana”, 2009) czy Anna Noworzyn (Eliza w „My Fair Lady” w Operze Śląskiej w Bytomiu, 2014).

Podróże harfy, trąbki, fletu, wiolonczeli i głosu w symfonicznym i kameralnym kosmosie. Płyty z kompozycjami Gary’ego Guthmana

Guthman, Harp Concerto, Trumpet Concerto, Margarita

„Concerto Romantico” („Koncert na harfę i orkiestrę symfoniczną”) to utwór skomponowany w 2017 roku, jego prawykonanie odbyło się w Filharmonii Zabrzańskiej w lutym 2018 r. pod batutą Sławomira Chrzanowskiego. „Koncert na trąbkę i orkiestrę symfoniczną” powstał z kolei w 2019 roku, po raz pierwszy zaprezentowano go w Filharmonii Łódzkiej w styczniu 2020 pod dyrekcją Pawła Przytockiego.

Obie kompozycje nagrano w 2022 roku w Białymstoku. Orkiestrą Opery i Filharmonii Podlaskiej dyrygował Mirosław Jacek Błaszczyk. Płytę uzupełniono dodatkowo utworem „Margarita” – to fragment wcześniejszej suity koncertowej „Master & Margarita” wzbogaconej o partię trąbki. Na harfie zagrała Małgorzata Zalewska, na trąbce kompozytor Gary Guthman, płyta ukazała się w wytwórni DUX.

Małgorzata Zalewska i Gary Guthman © Tomasz Zieliński

Jedną z cech charakterystycznych dla kompozycji Guthmana jest w moim przekonaniu muzyczny synkretyzm, twórca potrafi łączyć różne style i gatunki. I żonglować nimi tak, aby kreować wyrazistą atmosferę poszczególnych fragmentów oraz doprowadzać, przez introdukcje części pierwszych i liryzmy części drugich, do wzniosłych finałowych kulminacji. Amerykanin od lat mieszka w Polsce, stąd oprócz wycieczek w stronę big bandów, jazzu, swingu, muzyki filmowej, francuskiego impresjonizmu czy brzmień iberoamerykańskich jest tu też nasza ludyczność i słowiańskość. Koncert na instrument powinien być dialogiem z masą orkiestrowych dźwięków. I tak się dzieje, solowe instrumenty (tutaj harfa i trąbka) opowiadają swoje historie, denerwują się, śmieją i płaczą, po prostu śpiewają!

Kompozytor przyjął klasyczną strukturę trzyczęściową. „Concerto Romantico” składa się z „Intrigue”, „Dalliance” i „Covenant”. Pierwsze momenty, zaczynające się onirycznym, impresjonistycznym brzmieniem przechodzą nagle w rytmy taneczne; harfa, początkowo być może zagubiona w następującej kaskadzie dźwięków, szybko przejmuje dowodzenie i motywuje poszczególne sekcje do uczestnictwa w tej narastającej wielogłosowej muzycznej dyskusji. Liryczna część druga stanowi pewnego rodzaju wytchnienie, ale to też wirtuozowski popis harfy, pięknie współbrzmiącej zwłaszcza z rzewnością skrzypiec i wiolonczel. To monolog wewnętrzny instrumentu, jego rozmyślania i wątpliwości, przedstawione w echu muzycznego impresjonizmu, z „Peleasem i Melizandą” Claude’a Debussy’ego na czele. Finał to taneczna orgia, z udramatycznieniem dźwięków harfy w rytmach quasi-słowiańskiej karnawałowej zabawy.

Harfa, stalowo prowadzona przez Małgorzatę Zalewską (to dla niej napisany został ten koncert), brzmi charyzmatycznie i wyraziście, choć w kilku momentach artystka sięga brzmieniowo do romantycznej rozpaczy. To plastyczna i wieloznaczna interpretacja, zawsze jednak roztańczona i natchniona. Artystka doskonale odnajduje się w duchu tej, jak wspomniałem, synkretycznej kompozycji, potrafiąc też, za pomocą chyba najbardziej magicznego z tych instrumentów, przedstawiać różne nastroje i światy. To czarodziejka, a słuchając jej gry nie mogłem uwolnić się od Golden Harp, bohaterki kilku filmów animowanych Walta Disneya. Złota, żywa muzyczna harfa potrafi zahipnotyzować śpiewem i grą. Ale myślę, że filmowe i magiczne skojarzenia są w przypadku tego utworu jak najbardziej na miejscu.

Golden Harp © Disney Fandom Wiki

Podobnie w „Margaricie”, rozmowa harfy Małgorzaty Zalewskiej i trąbki Gary’ego Guthmana na tle orkiestry to dialog kochających się osób, nie mamy tu tragedii wielkich miłosnych duetów z „Tristana i Izoldy” Ryszarda Wagnera czy „Balu maskowego” Giuseppe Verdiego. Tu są raczej problemy dnia codziennego, dyskusje i zgody kochanków, którzy żyjąc ze sobą, mierzą się z rzeczywistością i codziennie obdarzają miłością i opieką. Tak odbieram tę kompozycję.

„Koncert na trąbkę i orkiestrę symfoniczną” zadedykowany jest ukochanemu profesorowi Guthmana – Fredowi Sauterowi. To jedyny trębacz w historii orkiestr filharmonicznych klasy „A” w Stanach Zjednoczonych, który przez blisko czterdzieści lat sprawował funkcję solisty – trębacza w Oregon Symphony Orchestra. Części koncertu to odpowiednio „El Provocateur”, „La Fontana”, „The Race”. Tu też nie uciekniemy od skojarzeń miłosnych; część druga, „Fontanna”, opisuje jedno z pierwszych spotkań Guthmana z Zalewską, przy słynnej Fontannie di Trevi w Rzymie.

W części pierwszej mamy elementy rytmów Hiszpanii połączonych z nowoczesną harmonią latynoskiego jazzu. Trąbka fascynująco dominuje fragmenty orkiestrowe. Ale nie mogłem uciec od kolejnego filmowego skojarzenia z nastrojem muzyki Nino Roty. Ten włoski twórca, choć pisał też wspaniałe opery, znany jest przede wszystkim z kompozycji do filmów Federica Felliniego, takich jak „Słodkie życie”, „Osiem i pół”, czy „Amarcord”. Część druga, to rozwijająca się miłosna ballada, która intensywnie przechodzi do finału, ze szczególnym wzmożeniem instrumentów dętych i perkusyjnych. Trąbka, hipnotycznie podstępna w wykonaniu Gary’ego Guthmana, prowokuje poszczególne sekcje, rytm jest nielinearny. Guthman cudownie operuje swoim instrumentem, wydobywając z niego kiedy trzeba komizm i żart, a kiedy trzeba melancholię i smutek.

Nagranie w Operze i Filharmonii Podlaskiej: Gary Guthman, Mirosław Jacek Błaszczyk i Malgorzata Zalewska © archiwum prywatne
Nagranie w Operze i Filharmonii Podlaskiej: Gary Guthman, Mirosław Jacek Błaszczyk i Malgorzata Zalewska © archiwum prywatne

W obu utworach Mirosław Jacek Błaszczyk wspaniale partneruje artystom, a orkiestra pod jego kierownictwem potrafi wzbić się, jeśli to potrzebne, na potężne forte lub delikatne towarzyszenie w tle. Zawsze jednak brzmi pięknie, z odpowiednią barwą i dynamiką.

Bardzo interesująca jest zamieszczona w programie płyty rozmowa między dyrygentem i kompozytorem. Artyści zadają sobie pytania, tłumacząc zamierzenia kompozycji i zamierzenia interpretacji. To rozmowa dwóch wspierających i dopełniających siebie partnerów i przykład „Partnerstwa w muzyce”, koncepcji, którą od lat zajmuje się wybitny pianista Jerzy Marchwiński. To współpraca zarówno na poziomie założeń, jak i wykonania; muzycy (Małgorzata Zalewska i Gary Guthman) nie tylko sobie partnerują, ale i się uzupełniają.

Guthman, The Traveler; Paciorkiewicz, Tryptyk i Improwizacja

Na drugiej płycie, wydanej przez Orphée Classics, zamieszczono utwory dwóch kompozytorów. Suita kameralna „The Traveler” („Podróżnik”) powstała w 2020 roku. W 1992 roku Guthman napisał cykl wierszy zatytułowanych „The Nine Doors” („Dziewięć wrót”), inspirowanych tekstami filozoficznymi związanymi z astronomią i astrologią, ale też poszukiwaniem sensu życia. Artysta dużo podróżował wtedy po całym świecie i spisywał swoje przemyślenia na temat różnych kręgów kulturowych. Za namową Małgorzaty Zalewskiej wykorzystał tekst (można przeczytać go tutaj) komponując utwór na sopran, flet, wiolonczelę i harfę. Suitę kameralną składającą się z 13 części zatytułował „The Traveler”. Fragmenty utworu zostały prawykonane w 2021 roku, całość nagrano w 2022 r. w składzie: Kaja Mianowana – sopran, Łukasz Długosz – flet, Tomasz Strahl – wiolonczela i Małgorzata Zalewska – harfa.

Kaja Mianowana (© K. Zborowski-Weychman), Łukasz Długosz (©  D. Bodnar), Tomasz Strahl (© A. Świetlik),
Małgorzata Zalewska (© archiwum prywatne)

Tytułowe wrota to świat pozaziemski. Narrator krąży po kosmosie i odwiedza planety Układu Słonecznego, zaczynając od Merkurego i kończąc na Ziemi. Budzi to skojarzenia z inną suitą orkiestrową, słynnymi „Planetami” Gustava Holsta. Każda z 13 części (w skład suity wchodzą introdukcja, 3 interludia i 9 planet) ma swoją wyraźną specyfikę; kompozytor jak zawsze bawi się stylami, tworząc plastyczne światy, bliskie muzyce filmowej, rozrywkowej czy musicalowej. Szczególnie interesujące są podróże na Marsa i Jowisza, tam według wyobraźni kompozytora panuje średniowiecze, mamy tu do czynienia z dworską balladą, śpiewem trubadurów czy swoistym madrygałem. Arabskie w wyrazie jest Drugie Interludium. W poszczególnych częściach słyszymy też celtycką muzykę druidów, amerykańskie elementy jazzowe i rockowe oraz odrobinę opery, gdy Podróżnik otwiera przed nami kolejne drzwi. „Traveler” to też jakby podróż w czasie, a może w głąb siebie.

Gary Guthman w czasie występu w Warszawie w ramach serii „Jazz na Starówce”, 13 sierpnia 2011 © Henryk Kotowski, CC BY-SA 3.0, Wikimedia Commons

Dramatycznie i złowrogo brzmi wiolonczela Tomasza Strahla, wspaniale śpiewa flet Łukasza Długosza, wnosząc dźwięki niby podmuchy wiatru, przy uważnym i subtelnym czuwaniu harfy Małgorzaty Zalewskiej. Także delikatny sopran Kai Mianowanej brzmi niczym instrument, wtapiając się w śpiew swoich muzycznych partnerów. Każdy z wykonawców ma bowiem partię równorzędną, każdy może zaznaczyć swój głos i swoją obecność, wszyscy oni równo płyną w czasie i przestrzeni.

Tadeusz Paciorkiewicz, którego dwie kompozycje na harfę solo zamieszczono na płycie, był także pedagogiem i organistą. Jego dorobek twórczy obejmuje wszystkie gatunki muzyki instrumentalnej i wokalnej (blisko 400 kompozycji). Pisał balety, opery, symfonie, koncerty, kwartety smyczkowe. Tworzył też kompozycje na harfę, ten instrument szczególnie go fascynował. „Improwizacja na harfę solo” powstała w 1951 roku. Ponad 20 lat później, w 1975 roku skomponował „Tryptyk na harfę solo” dla harfistki Ariadny Tugaj, poszczególne części nazywają się: „Elegia”, „Preludium i fuga” oraz „Capriccio”. Prawykonanie odbyło się 27 grudnia 1975 w Konserwatorium im. Rimskiego-Korsakowa w Pietrozawodsku. Miał już wtedy w dorobku wiele kompozycji z użyciem harfy, zestawienie tych dwóch utworów pokazuje, jak szeroko rozwijał swoje poszukiwania w tym zakresie.

Okładka bookletu „Travellera” © Orphée Classics
Okładka bookletu „Travelera” © Orphée Classics

Oba utwory zostały nagrane po raz pierwszy, jest to ich fonograficzna prapremiera. „Improwizacja” była wykonywana, ale „Tryptyk” zagrano tylko raz. Małgorzata Zalewska, dzięki pomocy synów profesora, dotarła do archiwalnych zapisów i przeprowadziła kwerendę.

Paciorkiewicz tworzy bardzo piękne melodie, które z subtelnością i żarem potrafi wyrazić Małgorzata Zalewska, operując słodko-uwodzicielskim dźwiękiem harfy. A obie kompozycje stanowią wspaniałe dopełnienie muzycznych wędrówek „Travelera”, który przy tych kojących dźwiękach może w końcu odpocząć. Cała płyta przynosi spokój i ukojenie.

„Złap mnie, jeśli potrafisz” czyli gloryfikacja młodego oszusta w Teatrze Muzycznym w Łodzi

Jeśli ktoś oczekuje od teatru przede wszystkim rozrywki na wysokim poziomie, może kupić bilet na komediowy musical „Złap mnie, jeśli potrafisz” i raczej nie będzie zawiedziony. Spektakl ogląda się bardzo dobrze, ponieważ akcja biegnie wartko. Nie należy tu oczekiwać mądrych rozmów o życiu, choć kilka razy zabrzmiała poważniejsza nuta (zwłaszcza w scenach świetnie rozgrywanych między ojcem i synem). Wielu drugoplanowych aktorów zostało ustawionych jak w farsie, więc zachowują się z nadekspresją, która może chwilami drażnić, ale taka jest konwencja.

Frank (znakomity Marcin Franc) jest głównym aktorem i narratorem. Na początku spektaklu widzimy moment złapania go w poczekalni na lotnisku. Następuje nagle „magiczne” zatrzymanie czasu i retrospekcja, wywołana przez Franka. Jest on więc trochę jak reżyser, mistrz ceremonii. Cały czas gra przed nami jakąś historię i próbuje nas oczarować. Większość ludzi daje się na to złapać.

Spektakl nawiązuje do kultowego filmu z 2002 roku pod tym samym tytułem (po angielsku „Catch Me If You Can”) w reżyserii mistrza Stevena Spielberga, z pięknymi zdjęciami Janusza Kamińskiego. W oszusta wcielił się brawurowo Leonardo DiCaprio, a Tom Hanks zagrał przekonująco agenta FBI. Świetny był też Christopher Walken, z kamienną twarzą grający ojca Franka. Chłopak chce, aby tata był z niego dumny i pragnie pomóc mu wyjść z finansowych kłopotów. Ojciec jednak ma swoją godność i nie chce przyjąć pieniędzy ani nowego Cadillaca. Mamy tu więc właściwie trzech męskich bohaterów i ich historie, które się z sobą zazębiają. Zostały pokazane realistycznie, z psychologiczną głębią, poprzeczka była więc ustawiona bardzo wysoko.

„Złap mnie, jeśli potrafisz” w Teatrze Muzycznym w Łodzi © Michał Matuszak
„Złap mnie, jeśli potrafisz” w Teatrze Muzycznym w Łodzi © Michał Matuszak

Kilka lat po kasowym sukcesie tego obrazu postanowiono zrobić musical, aby zarobić jeszcze więcej pieniędzy. W 2009 roku spektakl był grany w Seattle, a w 2011 roku trafił na Broadway. Miał nominacje do czterech nagród Tony, a jedną z nich otrzymał aktor Norbert Leo Butz, który znakomicie wcielił się w agenta FBI. Libretto napisał Terrence McNally (4 nagrody Tony za „Pocałunek Kobiety Pająka”, „Love! Valour! Compassion”, „Master Class” i „Ragtime” i specjalna nagroda Tony za całokształt osiągnięć artystycznych w teatrze, wręczona w 2019 roku). Widać sprawność w konstruowaniu scen, ale ta praca nie zachwyca tak, jak we wcześniejszych jego dokonaniach. Muzykę skomponował Marc Shaiman, współautor tekstów piosenek ze Scottem Wittmanem.

Shaiman stworzył dzieło życia – musical „Hairspray”, który otrzymał osiem nagród Tony. Shaiman zdobył Grammy, Emmy i był siedmiokrotnie nominowany do Oscara. W „Hairspray” również nawiązywał do stylów muzycznych lat 60-tych (muzyki tanecznej oraz rhythm and blues), ale wtedy stworzył arcydzieło, co trudno powtórzyć.

„Złap mnie, jeśli potrafisz” w Teatrze Muzycznym w Łodzi © Michał Matuszak

Pikanterii dodaje spektaklowi „Złap mnie, jeśli potrafisz” informacja o tym, że pierwowzorem głównego bohatera był prawdziwy oszust, który stał się medialną gwiazdą. Frank Abagnale Junior urodził się 27 kwietnia 1948 roku we wsi Bronxville w stanie Nowy Jork. Kiedy udawał doktora w szpitalu, spotkał Brendę Strong, w której się zakochał i chcieli się pobrać. Gdy w końcu został złapany, postanowiono wykorzystać jego niezwykły spryt i inteligencję, więc został ekspertem w FBI. Jako nieletni chłopak podrabiał czeki i latał samolotem po całym świecie, udając pilota PanAmerican. Już w szkole przez tydzień udawał nauczyciela języka francuskiego. Potem podawał się za prawnika, lekarza i wykładowcę uniwersyteckiego. Ta nieprawdopodobna historia robi wrażenie. Została opisana w autobiograficznej książce, wydanej w 1980 roku. Jak taki chłopak mógł ukraść miliony dolarów, kpiąc sobie z organów ścigania? Musical ogląda się jak miłą bajeczkę. Tutaj można posłuchać prawdziwej (choć ja bym do końca mu nie ufał) historii życia Abagnale’a.

Frank Abagnale Junior stał się postacią zmitologizowaną w kulturze popularnej. Trudno więc wcielić się w taką osobę. Z jednej strony może pojawić się dążenie do pokazania prawdy historycznej, a z drugiej – do stworzenia show. W musicalu historyczna otoczka jest widoczna zwłaszcza w dekoracjach, mających nawiązywać chwilami do lat 60-tych XX wieku (scenografia Mariusza Napierały i Zuzanny Kubicz). Kiedy więc akcja przenosi się na przykład do domu Franka, mamy jakieś stare meble i rekwizyty takie jak mały telewizor, dające widzowi sygnał, że akcja działa się dawno temu. Jednak w trakcie spektaklu okazuje się, że nie ma to specjalnego znaczenia, ponieważ ani reżyser, ani scenografowie nie zamierzają trzymać się sztywno jednego wyznacznika czasowego. Najważniejszy staje się show, który ma sprawić, aby widz ani przez chwilę się nie nudził. Rzeczywiście dużo się dzieje, chwilami aż za dużo, ale o tym za chwilę…

„Złap mnie, jeśli potrafisz” w Teatrze Muzycznym w Łodzi © Michał Matuszak

Bolączką łódzkiej sceny muzycznej jest jej wielkość i niedostosowanie do nowoczesnych widowisk. Zarówno wymiary sceny, jak i brak obrotówki – to poważne wyzwania dla scenografów. Może wreszcie uda się zdobyć środki na scenę obrotową? Trzeba przyznać, że zmiany dekoracji są wykonywane bardzo sprawnie przez ubranych na czarno pracowników technicznych, zwykle podczas grania muzyki, choć raz czy dwa zdarzyło się to w ciszy i wtedy mieliśmy tzw. dziurę w oczekiwaniu na nową aranżację przestrzeni.

Generalnie jednak przyznaję, że byłem pod dużym wrażeniem sprawności technicznej osób zmieniających dekoracje. Kolejnym elementem, który zdynamizował działania, było zbudowanie schodów i rozgrywanie niektórych scen na piętrze, z tyłu. Niektóre sytuacje przypominały triki z niemych filmów. Duże wrażenie zrobiła na przykład scena, kiedy Frank rozmawiał z jedną ze stewardess w hotelu, po czym nagle z obu stron wychodziły kolejne, i kolejne, idąc po schodach jak modelki na wybiegu. Zrobiło to na Franku i publiczności wrażenie. Wtedy postanowił, że będzie udawać pilota amerykańskich linii lotniczych.

Akcja w pierwszym akcie biegnie wartko, ciekawie się rozwija, kiedy poznajemy niesamowitą historię młodego, nieletniego Franka. Wcielił się w niego znakomicie Marcin Franc (jeden z aktorów w pewnym momencie „przejęzyczył się” i powiedział do niego: Franc zamiast Frank, co wywołało oczywiście śmiech na widowni). Znam tego bardzo uzdolnionego aktora od dawna. Kiedy byłem szefem artystycznym Gliwickiego Teatru Muzycznego, debiutował na naszej scenie w musicalu „Dźwięki muzyki” w reżyserii Marii Sartovej. Premiera odbyła się 9 lat temu, a Franc wcielił się w Rolfa Grubera, delikatnego chłopca, który był austriackim doręczycielem listów, zakochanym w Liesl von Trapp, jednak zdradził dziewczynę i jej rodzinę, zapisując się do partii nazistowskiej. Ta metamorfoza została bardzo dobrze przez niego pokazana. Brawurowo zagrał też Lucasa Beineke w gliwickiej inscenizacji musicalu „Rodzina Addamsów” w reżyserii Jacka Mikołajczyka.

„Złap mnie, jeśli potrafisz” w Teatrze Muzycznym w Łodzi © Michał Matuszak

W Teatrze Muzycznym w Łodzi Franc wcielał się w Jezusa w „Jesus Christ Superstar” i Chrisa w „Miss Saigon”. Jako absolwent Akademii Muzycznej (specjalność: musical) i Akademii Teatralnej w Warszawie (aktorstwo dramatyczne) posiada umiejętności i doświadczenie, które stawiają go obecnie na jednym z najwyższych miejsc w Polsce wśród młodych aktorów musicalowych. Doskonale się stało, że został wybrany do zagrania Franka. Brawurowo wciela się w tę postać, aż można uwierzyć, że nią jest. Zabawa przemienia się chwilami w poważne rozmowy. Szczególne wrażenie robią spotkania z ojcem (bardzo dobrze zagranym przez Janusza Krucińskiego) w restauracji oraz w drink barze, kiedy syn zobaczył przegranego życiowo alkoholika, ściganego przez urząd skarbowy i opuszczonego przez żonę Paulę (Annę Gigiel, której postać jest ustawiona bardziej farsowo, z charakterystycznym francuskim „r”). Te męskie rozmowy są wspaniałe, jak w najlepszym teatrze dramatycznym.

„Złap mnie, jeśli potrafisz” w Teatrze Muzycznym w Łodzi © Michał Matuszak

Również duże wrażenie robi scena, gdy Frank tuż przed ślubem musi uciekać przed FBI i – pakując się w pośpiechu – mówi ukochanej Brendzie Strong (znakomitej Annie Federowicz), kim naprawdę jest. Dramatycznie brzmi też rozmowa telefoniczna Franka z komisarzem FBI Carlem Hanrattym (świetnym Krzysztofem Cybińskim). Chłopak chciałby zmienić swoje życie, ponieważ po raz pierwszy naprawdę się zakochał, ale przeszłości nie da się przecież wymazać. Drugi akt ma więc kilka dramatycznych zwrotów akcji, co z kolei zaburza proporcje w porównaniu z aktem pierwszym, w którym tempo jest szalone jak na rollercoasterze.

Gdy chłopak poznaje rodziców Brendy z Nowego Orleanu, jej ojciec – prawnik Roger Strong (przekonujący Piotr Płuska) próbuje odkryć, kim naprawdę jest kandydat na męża. Ich qui pro quo jest zabawne. Gdy Frank zaczyna gubić się w swoich kłamstwach, ale nie chce dać za wygraną – jest w tym uroczy. Natomiast aktorka wcielająca się w Carol Strong (Aleksandra Janiszewska), lepiąca podczas rozmowy ciasto na chleb, gra jak w szmirowatej operecie, co zupełnie nie pasuje i rozbija tę scenę. Wcale nie jest w tym zabawna, tylko staje się groteskowa. Nadmiar jest gorszy od niedosytu.

Nadmiar można dostrzec również w scenie, która rozgrywa się w szpitalu. Na schodach jakiś doktor, na oczach innych, uprawia seks z pielęgniarką. Lekarze zostali pokazani jako rozerotyzowani pijacy, a pielęgniarki – prawie jak prostytutki, które na stołach rozkładają nogi. Nie wiem, czy było to potrzebne, aby pójść tak daleko. Pokazanie pijaka na scenie zawsze wywołuje rechot części publiczności, ale w tym spektaklu także poszło za daleko i zrobił się z tego kabaret. Chwilami więc albo reżyser traci kontrolę, albo prowadzeni przez niego aktorzy.

Bardzo dobrą postać stworzył wspomniany już Krzysztof Cybiński. Jest w zachowaniu niejednowymiarowy. Goni oszusta i nigdy się tym nie zmęczy, co przywołuje na myśl Javerta z musicalu „Nędznicy”, choć niestety ten scenariusz nie pozwala na głębsze przeżycie. Im lepiej poznaje Franka, tym bardziej się nim fascynuje. Ważny rys w budowaniu roli to informacja, że Carl Hanratty nie ma rodziny i nawet w święta jest sam. Żona rozwiodła się z nim i w ten sposób utracił też córkę. W pewnym momencie zaczyna więc widzieć we Franku swojego syna. Śmierć ojca jest dla Franka ogromnym ciosem i traci grunt pod nogami, więc potrzebuje pomocy i opieki. Chyba wtedy dopiero rozumie, że nie jest dorosły i samodzielny, że nie chciałby być oszustem przez całe życie.

Aktorzy dobrani do pierwszej obsady – to artyści, którzy występują obecnie na najważniejszych scenach muzycznych w Polsce. Nie zauważyłem więc u nikogo z nich problemów wokalnych, ponieważ wszyscy są profesjonalistami w swojej dziedzinie. Największe wrażenie zrobiły na mnie dwie piosenki – monologi głównych bohaterów. Na pierwszym miejscu stawiam song Brendy („Fly, Fly Away”), która wierzyła we wszystkie bajki Franka i nagle przekonała się, że nie jest prawnikiem ani lekarzem, że nosi inne nazwisko, a jego walizki są wypełnione ukradzionymi dolarami. Wtedy w jednym momencie z zakochanej po uszy naiwnej dziewczyny staje się kobietą, której marzenia spadły na ziemię i rozbiły się jak samolot.

Ciarki przechodzą po plecach, gdy słyszymy wspaniały utwór, a wykonanie jest wręcz perfekcyjne, wyciskające łzy. Bardzo pomaga w tym znakomity przekład Daniela Wyszogrodzkiego. Później Frank w poruszającym do głębi songu rozlicza się ze swoim dotychczasowym życiem i wreszcie, tracąc ukochaną dziewczynę, przekonuje się, że kończy się jego bajka. Po dwóch godzinach gagów i wielu banalnych, nieszczerych scen mamy wreszcie prawdziwe przeżycia.

Warto pochwalić cały zespół wokalno-taneczny, przygotowany świetnie przez doświadczonych choreografów musicalowych Jarosława Stańka i Katarzynę Zielonkę (którzy są tak zajęci, że nie zostają do premiery – nie byli również w Teatrze Syrena na prapremierze „Czarnego Szekspira” Jacka Mikołajczyka). Bardzo sprawnie grała orkiestra przygotowana przez Jakuba Lubowicza. Przez cały spektakl bałem się tylko, aby nikt z artystów nie wpadł do orkiestronu, który na scenie jest tak zabudowany, że została tylko niewielka dziura jak otwarta zapadnia. Dopracowane są urozmaicone kostiumy, zaprojektowane przez Zuzannę Markiewicz. Warto pochwalić reżyserię światła Marcina Nogasa. Mniejsze wrażenie zrobiły na mnie animacje Zachariasza Jędrzejczyka i Veraniki Siamianavej.

Grażyna Posmykiewicz zarządza Teatrem Muzycznym w Łodzi od 25 lat (od września 1998 jako zastępca dyrektora, a następnie od 2006 – dyrektor naczelny). Z pewnością zależy jej na pełnej widowni i tak się dzieje. Ten teatr da się lubić. Zastępca dyrektora do spraw artystycznych Jakub Szydłowski potrafi reżyserować spektakle, które podobają się licznej widowni. Czasem stosuje w tym celu pomysły, które mogą kojarzyć się z gagami, farsą, rewią, kabaretem, ale zwykle nie przekracza granicy dobrego smaku. Wyreżyserował kilkanaście spektakli w Warszawie, Białymstoku, Łodzi i Szczecinie. Ma ogromne doświadczenie jako aktor musicalowy, co z pewnością pomaga w pracy reżyserskiej. Niesamowitą energią i poczuciem humoru zaraża zespół artystyczny i publiczność.         

Film „Catch Me, If You Can” w reżyserii Stevena Spielberga trzymał w napięciu i nie był komedyjką. Chwilami przypominał solidny dramat z wątkiem kryminalnym. Były w nim zabawne i zaskakujące sceny, na przykład upojna noc ze stewardessą, gdy najpierw widzieliśmy spadające z blatu talerze z jedzeniem, a później dwoje młodych ludzi w łóżku po seksie. Albo zniknięcie Franka w toalecie samolotu po odkręceniu sedesu i spektakularna ucieczka po wylądowaniu maszyny na lotnisku. A jednak już początek filmu, pokazujący upokorzonego więźnia w bardzo ciężkich warunkach, przypominał bardziej dramat wojenny niż komedię.

Natomiast musical „Złap mnie, jeśli potrafisz” banalizuje tę historię i stoi na półce dobrych średniaków jak komedie klasy B. Na Broadwayu był grany od marca do września 2011 roku. Następnie wystawiono go w: Południowej Korei (2012), Japonii (2015), Australii (2016) i Nowej Zelandii (od 17 do 25 lutego 2023 roku). Od 4 marca do 17 kwietnia 2022 roku był grany w Arena Stage w Waszyngtonie i reklamowany jako „high-flying musical roller coaster”. Planowana jest również premiera w Niemczech (Magdeburg od 16 czerwca do 9 lipca 2023 roku).

Historyjka została w Teatrze Muzycznym w Łodzi bardzo sprawnie opowiedziana i aspiruje do klasy A. Na szczęście świetni aktorzy grający główne role robili wszystko, aby się obronić i odnieśli zwycięstwo. Muzyka będąca w dużej mierze pastiszem, przywołującym lata 60-te, wpada w ucho, aż chwilami chciałoby się tańczyć. Szydłowskiemu udało się wycisnąć z tego materiału atrakcyjny produkt artystyczny, który zapewni pełną widownię i zadowolenie publiczności spragnionej rozrywki w teatrze.