Festiwal operowy w Glyndebourne to pierwsze prywatne tego typu przedsięwzięcie. Jego pomysłodawcą był kapitan John Christie, angielski oficer i miłośnik opery, który na terenie swojej posiadłości zbudował teatr operowy. Glyndebourne miało być angielską odpowiedzią na festiwale odbywające się w Salzburgu i Bayreuth. Ambicją rodziny Christie od początku było szczególne uwzględnienie twórczości Wolfganga Amadeusza Mozarta, pierwszym zaprezentowanym tam dziełem było „Wesele Figara” w 1934 roku. Pierwszym menedżerem był Rudolf Bing, późniejszy wieloletni dyrektor Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
Dziś Glyndebourne należy do ścisłej czołówki światowych festiwali operowych, a od 1994 roku działa tu nowa, przebudowana opera. Festiwal jest znany z długich przerw w spektaklach, podczas których publiczność może przeznaczyć czas na piknikowanie i korzystanie z innych uroków Glyndebourne. Festiwalem od początku kieruje rodzina Christie.
Występowało tu wielu polskich artystów, jako pierwsza pojawiła się Maria Kinasiewicz, kreując Elektrę w „Idomeneo”. Śpiewali tu także m. in. Teresa Żylis-Gara, Wiesław Ochman, Urszula Koszut, Bożena Betley, Krystyna Kujawińska, Leonard Mróz, Wojciech Drabowicz, Elżbieta Szmytka i Marek Torzewski. Bas Daniel Borowski zadebiutował tu w 1998 roku w partii Pietra w „Szymonie Boccanegrze”, w tym samym roku wystąpił na tej scenie Artur Stefanowicz kreując Unulfa w „Rodelindzie”. Mariusz Kwiecień po raz pierwszy pojawił się w Glyndebourne w 2000 roku, śpiewał tu Hrabiego Almavivę w „Weselu Figara”. Andrzej Dobber na przestrzeni kilku sezonów prezentował na tej scenie Makbeta i Kurwenala w „Tristanie i Izoldzie”. Występowały tu także Agnieszka Zwierko i Anna Simińska, a Krzysztof Bączyk śpiewał tu Wurma w „Luizie Miller” w 2021 roku.
Jerzy Butryn w partii Komandora dołączy do tego znakomitego grona już 19 maja. Polski bas jest absolwentem Akademii Muzycznej im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu w klasie śpiewu prof. Bogdana Makala. Był także stypendystą programu Erasmus w Hochschule für Musik Detmold w klasie śpiewu prof. Larsa Woldta, a także uczestnikiem Programu Kształcenia Młodych Talentów – Akademia Operowa w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej.
W bieżącym sezonie artysta wystąpił m. in. w Pizie, śpiewając partię basową w „Requiem” Giuseppe Verdiego, można było go także zobaczyć jako Colline’a w „Cyganerii” Giacoma Pucciniego i Zbigniewa w „Strasznym dworze” Stanisława Moniuszki na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie oraz Rajmunda w „Łucji z Lammermoor”, Escamilla w nowej produkcji „Carmen” Georgesa Bizeta i Komandora na scenie Opery Wrocławskiej.
Premierę przygotowuje francuska reżyserka Mariame Clément, od lat związana z festiwalem, realizowała tu „Don Pasquale” i „Poliuta” Gaetana Donizettiego, a także „Turka we Włoszech” Gioachina Rossiniego. „Don Giovanni” będzie nową inscenizacją tego tytułu w Glyndebourne od ponad dziesięciu lat.
Za pulpitem dyrygenckim stanie amerykański dyrygent Evan Rogister, będzie to jego debiut. Oprócz Jerzego Butryna w spektaklu wystąpią: Andrey Zhilikhovsky i Andrei Bondarenko (Don Giovanni), Venera Gimadieva (Donna Anna), Ruzan Mantashyan (Donna Elwira), Oleksiy Palchykov (Don Ottavio), Mikhail Timoshenko (Leporello), Victoria Randem (Zerlina) i Michael Mofidian (Masetto).
Planowanych jest blisko 20 spektakli (w terminie 19 maja – 15 lipca 2023 roku), ostatnio pojawiła się informacja, że ze względu na duże zainteresowanie „Don Giovanni” zagrany będzie dodatkowo także 10 lipca.
Zdzisław Klimek urodził się w 1930 roku w Sosnowcu. Jego ojciec, oficer rezerwy Wojska Polskiego został zamordowany w niemieckim obozie koncentracyjnym KL Auschwitz-Birkenau. Przyszły śpiewak studiował śpiew pod kierunkiem profesora Grzegorza Orłowa na Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej (PWSM) w Łodzi. Po studiach wyjechał do Wenecji, gdzie kształcił się u słynnej sopranistki Margherity Carosio.
Zadebiutował w Operze Warszawskiej jako Germont w „Traviacie” Giuseppe Verdiego, partnerowali mu wówczas Ewa Bandrowska-Turska i Michał Szopski, taką informację podaje Encyklopedia Polskiego Teatru, choć nie ma jej w archiwach Opery Narodowej. Przez kilka lat występował w Łodzi (Miecznik, Malatesta w „Don Pasquale”, tytułowy Eugeniusz Oniegin), by wkrótce na stałe związać się z Warszawą.
Na scenie Teatru Wielkiego wykonywał partie barytonowe, zarówno bardziej liryczne, jak i bardziej dramatyczne. Był Sharplessem w „Madame Butterfly”, Escamillem w „Carmen”, Hrabią Luną w „Trubadurze”, Posą w „Don Carlosie”, Wolframem w „Tannhäuserze”, czy Walentym w „Fauście”, ale także Rigolettem, Gerardem w „Andrea Chénier”, Scarpią w „Tosce”, Januszem w „Halce” i Królem Rogerem. Śpiewał także w dziełach współczesnych, kreował Jana Sorela w „Konsulu” Menottiego, Kreona w „Królu Edypie” Strawińskiego, Farbasa w „Edypie” Enescu i tytułowego „Więźnia” Dallapiccoli, także w utworach polskich: Roberta w „Białowłosej” Czyża, Józka w „Wierchach” Malawskiego, Księcia Henri De Conde w „Diabłach z Loudun” Pendereckiego.
W książce Anny Lisieckiej „Będę sławny, będę bogaty” Bogusław Kaczyński wspomina inauguracyjne (po „Strasznym dworze”) przedstawienie „Halki”, główne role śpiewali Halina Słoniowska i młody, nieznany w Warszawie śpiewak, który nazywał się Wiesław Ochman. No, ale był też wspaniały Bernard Ładysz i Zdzisław Klimek (s. 158). W książce „Ada Sari. Kulisy sławy” Bogusław Kaczyński relacjonuje z kolei benefis Maestry: w trzeciej części koncertu wystąpili znakomici soliści Teatru Wielkiego: Edmund Kossowski, Krystyna Szczepańska, Kazimierz Pustelak, Andrzej Hiolski, Krystyna Szostek-Radkowa, Zdzisław Klimek i Wiesław Ochman.
Gościnnie występował w Teatrze Bolszoj w Moskwie, na scenach w Tbilisi, Charkowie, Genewie i Lipsku. Śpiewał w Berlinie, Dreźnie, Sofii, Budapeszcie, Pradze, Essen, Wiesbaden.
Zdzisław Klimek po raz ostatni wystąpił na scenie Teatru Wielkiego w 1982 roku, śpiewając Miecznika. Zmarł w wieku 92 lat. 11 kwietnia 2023 roku czarno zapisuje się w historii polskiej wokalistyki, tego dnia zmarł także inny wybitny baryton Jarosław Bręk.
Jarosław Bręk był uczniem profesora Jerzego Artysza, ukończył Wydział Wokalny Akademii Muzycznej w Warszawie. Uczelnia wyróżniła go Medalem Magna cum Laude, przyznawanym najwybitniejszym absolwentom. Był laureatem nagród na konkursach wokalnych w Barcelonie (III Nagroda oraz I miejsce w kategorii oratoryjno-pieśniarskiej na XXXVI Międzynarodowym Konkursie Wokalnym Francisco Viñas), a także w Vercelli (The „Giovan Battista Viotti” International Music Competition) i Lizbonie. Ale z muzyką związany był praktycznie od dzieciństwa, wcześniej w latach 1984–1996 śpiewał w Poznańskich Słowikach prof. Stefana Stuligrosza.
Zadebiutował w 2000 roku w Warszawskiej Operze Kameralnej jako Hrabia Almaviva w „Weselu Figara” Wolfganga Amadeusza Mozarta w reżyserii Ryszarda Peryta. Na scenie Teatru Wielkiego w Warszawie pojawił się po raz pierwszy w partii Don Profonda, w polskiej premierze niezwykłego dzieła Gioachina Rossiniego „Podróż do Reims”. Spektakl jest już legendą, Jarosław Bręk występował wtedy m. in. u boku Ewy Podleś i Rockwella Blake’a, we wspaniałej inscenizacji Tomasza Koniny i muzyczną dyrekcją wielkiego dyrygenta Alberto Zeddy, jego imię nosi teraz słynna Accademia Rossiniana w Pesaro.
W repertuarze miał kilkadziesiąt partii operowych, a także blisko sto pięćdziesiąt oratoryjnych, wykonywał dzieła Monteverdiego, Brittena, Mozarta, Rossiniego, Händla, Verdiego, Pendereckiego, Donizettiego, Żeleńskiego, Szymanowskiego i Moniuszki. Był cenionym interpretatorem pieśni.
Śpiewał na scenach i estradach Niemiec, Hiszpanii, Włoch, Holandii, Austrii, Rumunii, Wysp Kanaryjskich, Japonii, Libanu, Ukrainy, Bułgarii, Rosji, Francji, Monaco, Szwajcarii, Belgii, Czech, Litwy, Łotwy, Anglii i Izraela. Oklaskiwano go na scenach Paryża, Londynu, Berlina, Amsterdamu, Brukseli, Rzymu, Barcelony, Walencji, Santiago de Compostela, Oviedo, Hamburga, Zurychu, Düsseldorfu, Hanoweru, Grazu, Jerozolimy, Brna, Sankt Petersburga, Lwowa, Wilna, Rygi, Sofii, Bejrutu, Tokio, Yokohamy, Hiroshimy, czy Osaki.
Współpracował ze znakomitymi orkiestrami, m.in. Berliner Philharmoniker, Symphoniker Hamburg, NDR Radiophilharmonie, BBC Concert Orchestra, Orquesta Sinfonica del Principado de Asturias, Real Filharmonia de Galicia,. Brał udział w prawykonaniach utworów J. Bruzdowicz, W. Kilara, K. Knittla, Z. Krauze, A. Kurylewicza, P. Łukaszewskiego, P. Mossa, M. Ptaszyńskiej, R. Twardowskiego.
Dokonał wielu nagrań radiowych (m. in. BBC Radio, Radiodifusão Portuguesa, NDR Rundfunk). Nagrał blisko 30 płyt CD, wielokrotnie nagradzanych Fryderykami (2008, 2009, 2016, 2019) oraz nagrodą Złotego Orfeusza (2008, 2010, 2014). Wydane przez NAXOS nagranie „Stabat Mater” K. Szymanowskiego (Chór i Orkiestra Filharmonii Narodowej w Warszawie pod dyrekcją Antoniego Wita), w 2009 roku otrzymało nominację do nagrody Grammy.
W 2021 roku uzyskał tytuł profesora sztuki. Prowadził klasę śpiewu w Akademii Muzycznej w Poznaniu. Pełnił funkcję Dyrektora Artystycznego Festiwali Muzycznych w Drezdenku i Krzyżu Wlkp.
Był dwukrotnie nominowany do „Paszportu Polityki”. Został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi, Brązowym Medalem Gloria Artis, odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej, Odznaką Honorową za zasługi dla Województwa Wielkopolskiego oraz Odznaką Honorową za zasługi dla Województwa Lubuskiego.
W rozmowie z Barbarą Pardo, przeprowadzonej w 2001 roku dla Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Opery „Trubadur” artysta opowiadał: Opera, oratorium i pieśni uzupełniają się, czyli nie ma, moim zdaniem, śpiewaka, który mógłby któryś z nich pominąć. Ale to pieśń jest największym polem do popisu. W operze można wiele nadrobić, w oratorium jest tylko głos, ale w pieśni jest wszystko i śpiewanie jej wymaga największej pracy i największej wrażliwości. Mówił też: Nie staram się śpiewać za wszelką cenę. Mam bardzo duży margines na inne rzeczy, duży dystans do tego, co robię i nie staram się myśleć, że coś muszę. Ja nic nie muszę, wszystko ma swój czas.
Jarosław Bręk odszedł 11 kwietnia 2023 roku w wieku 46 lat.
Jerzy Snakowski: Operetki powstawały z myślą o teatrach i artystach o wąskiej specjalizacji. Dziś nie do końca jest jasne czy powinny je wystawiać teatry muzyczne, gdzie artyści korzystają z mikroportów, czy raczej opery, w których występują śpiewacy klasyczni. Ci jednak nie zawsze sobie radzą z tekstem mówionym. Trudno tę kwestię rozstrzygnąć, czego skutkiem jest zniknięcie gatunku z przestrzeni teatralnej. Winne tej sytuacji jest również powszechne skojarzenie operetki z pewnym „paździerzem” i „popeliną”. Niesłusznie! Choć prawdą jest, że w pewnym momencie przestano dbać o operetkę. Pamiętam spektakle z początku lat 90-tych ubiegłego wieku, które wykorzystywały potwornie anachroniczne środki przekazu. Nikt nawet nie próbował bawić się tym gatunkiem.
Pana debiutancka w roli reżysera operetka nabierze jakiejś szczególnej formy?
Chciałbym zrobić „Księżniczkę czardasza” po swojemu, tak jak jeszcze nikt jej nie wystawiał, ale przecież wszystko już było. Wybrałem wariant – „mariaż operetki z rewią”.
Zaczynamy od podstaw, czyli przeredagowania libretta.
Ta operetka powstała ponad 100 lat temu. Zmieniło się poczucie humoru, zmieniło się tempo. Zmienił się czas jaki poświęcamy na bycie w teatrze. Trzeba było więc tę „Księżniczkę…” trochę podkręcić. Poza tym operetka u swego zarania była komentarzem do bieżących wydarzeń. Musiała być aktualna. Dlatego w moim scenariuszu zostawiłem miejsca wolne, z notatką typu tutaj miejsce na dowcip, na przykład na temat aktualnej sytuacji finansowej w kraju.
Trochę improwizacja.
Tak, dużo będzie zależało od artystów. Chciałbym, by trzymali rękę na pulsie, bo to oni będą robić te wtręty. Takie jest prawo operetki.
Może być tak, że spektakl premierowy będzie się różnił od zagranego kilka miesięcy później?
Taką mam nadzieję! Jeżeli dopisze poczucie humoru wykonawcom, a na pewno tak będzie, jeśli będą jakieś szczególne wydarzenia, które będzie można obśmiać, to na pewno tak.
Sposób na odkurzenie tego gatunku to jego uwspółcześnienie?
Uwspółcześnienie ma dotyczyć teatralnych środków wyrazu. Nie realiów. Pokazywanie naszej szarej codzienności, estetyki brzydoty, problematycznej rzeczywistości jest źle odbierane. Będę trochę żerował na tym, że wszyscy mamy sentyment do przeszłości. W przeciwieństwie do teraźniejszości większość z nas ją idealizuje. Są reżyserzy, którzy przekonują, że do widza nie trafi nic co jest w kostiumie historycznym. Ja się z tym nie zgadzam. Bo jeżeli ktoś w życiu coś przeżył, to jest w stanie wczuć się w sytuację bohatera, choćby ten nosił staroegipski kostium. Chodzi o współbrzmienie emocji, o to, by wykonawcy i realizatorzy umieli te emocje przekazać.
Mówiąc o współczesnych środkach wyrazu, mam na myśli posiłkowanie się tym, co daje nam współczesna technologia, innym rodzajem żartu czy odmiennym od tradycyjnego stylem gry aktorskiej. Dlatego też musiałem przerobić nieco libretto. Zrezygnować z akcentowania melodramatycznych momentów, które w wersji pierwotnej są punktami centralnymi pierwszego i drugiego aktu. W Gdańsku to będzie opowieść o schodach, piórach, cekinach, które opowiedzą nam historię artystki ożywiającej świat swoją sztuką.
„Księżniczka…” ma to szczęście, że niedoskonałości konstrukcyjne libretta ukrywa pod grubym, fantastycznie uszytym płaszczem melodii i harmonii. Muzyka w niej jest genialna!
Te melodie funkcjonują w kulturze popularnej, osłuchaliśmy się ich nawet nieświadomie.
Tak. Nawet jeśli ktoś pierwszy raz słyszy motywy muzyczne z tej operetki, to one są tak naturalnie napisane, tak prawdziwie, szczerze, że ma się wrażenie jakby się je znało całe życie. Kálmán, tworząc tę operetkę, miał jakąś erupcję natchnienia. Niemal każdy fragment „Księżniczki…” to melodia, która zapada w pamięć. To wspaniała instrumentacja, choć można by mieć pretensje do formy, mówiąc że każdy numer jest skonstruowany tak samo, że brakuje jakiejś finezji w wykończeniu. Ale kto o to dba w momencie, gdy dostaje w prezencie tak fantastyczną melodię, którą może sobie nucić, jak np. „Artystki z variete”. Nie bez powodu Kálmán powtarza te chwytliwe motywy. Muzycznie jest to arcydzieło.
Reżyserki się Pan uczy. Skąd? Jak przebiega ten proces?
Sam jestem ciekaw, jak ten proces będzie wyglądał. To moja pierwsza tak duża forma, ale mam już za sobą reżyserowanie etiud, a wszystkie rzeczy jakie robię (show, konferansjerka) są steatralizowane. Kieruję się zasadą: pomyśl jak to się tradycyjnie robi i zrób dokładnie odwrotnie. Ale tak, by ludzie nie zapomnieli, że opera to jest teatr. Przygotowuję się do tego od jakiś 20 lat. Do współpracy dobrałem doświadczonych artystów. Mówię jedno hasło i widzę, że to iskrzy, trafia do wszystkich. To też wynika z pewnego doświadczenia, osadzenia w teatrze. Długo myślałem że model mojej kariery w teatrze to najgorszy jaki można sobie wyobrazić – w jednej i tej samej instytucji zaczynać od najniższego stanowiska i piąć się po szczeblach – od chłopca do wszystkiego po zastępcę dyrektora. W pewnym momencie przestaje się mieć dystans do firmy, do ludzi, którzy w niej pracują. Ale teraz, gdy powierzono mi zadanie reżysera widzę, że to ogromny plus. Znam niemal wszystkich pracowników, schematy działania, reakcje. Pracowałem w Operze na stanowisku zastępcy dyrektora. Stąd wiem i rozumiem, że kiedyś mogę spotkać się z jakimś „nie” księgowej. Dlatego mam przygotowane różne warianty – plan A i plan B – ekonomiczny. Robię fantastyczne show, na chwałę publiczności, artystów i swoją, ale za publiczne pieniądze i to mi daje ogromną pokorę.
Zgrana paczka realizatorów, a jak z artystami?
Klucz był bardzo prosty, to musieli być ludzie, których cenię jako świetnych artystów. Widzę ich w jakieś roli i to mi wystarczy, by zaprosić ich do współpracy. To był bardzo przyjemny etap – tworzenie obsady, myślenie o tym, jak razem będą wyglądać na scenie, jak będą współbrzmieć ich głosy. To bardzo ważne, by barwy głosów były do siebie dopasowane. To trudna układanka, jak się okazuje. Zależało mi też by do partii mówionych zatrudnić artystów, którzy mają doświadczenie z dialogiem na scenie, żeby to nie byli klasyczni śpiewacy operowi.
Reżyser stanowczy czy ugodowy?
Mam pewną wizję, o której opowiedziałem paru osobom i ona bardzo się spodobała, więc jestem do niej przekonany. Teraz moim zadaniem jest jej realizacja, biorąc pod uwagę również pewne „podwizje”, które mają pozostali artyści i realizatorzy. Mogą oni zweryfikować moje pomysły na dane postacie, co może rzutować na wymowę pewnych scen, a to na wymowę całego dzieła. Mam na przykład trzy różne Sylvy. One są inne pod względem temperamentu, wyglądu. Mam dwóch różnych Książąt – jeden niski, drugi wysoki. Staram się więc umiejętnie wykorzystać ich fizis. Ten drobniejszy zaproponuje pewnie inną nieco postać, niż ten drugi. I to niekoniecznie może być spójne z moją wizją, ale może się okazać, że ich pomysły będą ciekawsze niż moje. Ja, debiutant reżyserski, byłbym idiotą, gdybym nie korzystał z doświadczenia pozostałych realizatorów i artystów. Jestem otwarty na różne pomysły interpretacyjne. Byle moja wizja nie straciła blasku i byle nie zatracić efektu, który wyzwoli oklaski. Wszyscy mamy przyjęty cel – robimy „pod brawa”. To znaczy, że każdy numer ma podrywać publiczność do braw, potupywania nóżką. Ma wzbudzać entuzjazm. Operetka to sztuka szczęśliwości. Ma dać wszystkim poczucie szczęścia. Jeżeli stwierdzę, że coś nie pozwoli się widzowi dobrze bawić, to nawet gdybym miał zanegować czyjś pomysł, doprowadzając tym do niemiłej sytuacji, będę musiał to zrobić.
Mamy w „Księżniczce czardasza” wiele poziomów, form wypowiedzi scenicznej.
No właśnie! Wydaje się, że operetka to takie fiu-bździu, ale tak naprawdę zostałem rzucony na bardzo głęboką wodę. W równym stopniu ważne są śpiew, mówiony dialog, sceny taneczne, scenografia. Właściwie robimy jednocześnie balet, operę i mówiony dramat. Jeśli chodzi o wyzwanie dla realizatora to jest taki top. Tu trzeba zrobić trzy spektakle w jednym. Dlatego tak ważne było pozyskanie ciekawych ludzi do tego projektu, znających swój fach. Adam Banaszak – dyrygent, który zrobił już kilka inscenizacji tego utworu, prawie nie wychodzi z kanału orkiestrowego, on wie co to jest jednoczesna współpraca z orkiestrą operową i tymi, którzy są na scenie oraz jak budować dramaturgię muzyką. Hanka Szymczak, która uprawiała chyba wszystkie możliwe gatunki, świetnie się porusza w każdej estetyce, jak nikt zna scenę Opery Bałtyckiej. No i Michał Cyran, znany z Teatru Muzycznego w Gdyni odpowiadający za te wszystkie rewie noworoczne, sylwestrowe. To idealne połączenie.
Miarą będzie bardziej reakcja publiczności, krytyków czy dyrekcji opery?
To znowu jest wypadkowa. Reakcja publiczności jest szalenie ważna, bo to dla niej robiony jest spektakl. Recenzentów i blogerów również. Dyrektora też, no bo to dyrektor naszej opery, czy też dyrektorzy innych teatrów operowych będą wiedzieli, czy chcą pokazać swojej publiczności, coś co ja potencjalnie jeszcze mogę zrobić. Ale ja też będę wiedział, co się udało, a co mniej. Interesuję się teatrem zawodowo i prywatnie od 40 lat i naprawdę wiem już, kiedy coś jest dobre, a kiedy nie. Potrafię też w ten sposób ocenić swoje dokonania.
Pierwszy krok w dalszej podróży reżyserskiej, inscenizatorskiej i co dalej?
Nie wiem. Najpierw zrobimy „Księżniczkę czardasza”, a potem zobaczę, czy mi się ta rola reżysera spodoba. Jest jeszcze kwestia, czy moja inscenizacja przypadnie do gustu innym i czy będą kolejne propozycje. Przyznam, że już samo otrzymanie tej propozycji było inspirujące. Teraz mam nawet taki notatnik, gdzie zapisuję swoje pomysły na inscenizacje różnych dzieł. Mam tam już wyreżyserowane z piętnaście oper. To głównie klasyka. Bo to jest tak, że oglądam spektakl na scenie i mówię sobie: no nie, ja bym to zrobił zupełnie inaczej. Czasami bywa i tak, że idę sobie ulicą, czytam książkę, oglądam jakiś głupi serial w serwisie streamingowym i jakiś detal z trzeciego planu mnie inspiruje. Oglądając płaską komedię nagle wpadam na pomysł na wyreżyserowanie opery o inkwizycji – „Don Carlosa” Verdiego. Czytam Olgę Tokarczuk i do głowy przychodzi mi „Don Giovanni” Mozarta. Ta propozycja otworzyła mi jakąś klapkę w głowie, której istnienia nie podejrzewałem. Skrytkę z napisem: „reżyseria operowa”.
Mam takie marzenie, żeby zaśpiewać swoją piosenkę – moją od początku do końca. Wymyślam temat i zlecam komuś napisanie libretta, albo sam piszę. Ktoś pisze muzykę. I od początku do końca odpowiadam za ten pomysł. No ale myślę, że to jest wyższy stopień wtajemniczenia. Poza tym repertuar operowy jest tak bogaty, że jest na czym pracować. Najpierw zobaczymy jak zostanie przyjęty mój debiut. Reżyseria to dla mnie powierzona rola do odegrania. Zobaczymy, czy wejdę w tę rolę na dłużej, czy będzie to epizod.
Jerzy Snakowski – popularyzator teatru muzycznego: opery, baletu, musicalu, operetki. Autor scenariuszy teatralnych, spektakli dla dzieci, programów edukacyjnych dla dorosłych („Opera? Si!” i „Opera chat” w Operze Bałtyckiej, „Snack Opera” w Warszawskiej Operze Kameralnej, „Musicalomania” w Teatrze Muzycznym w Gdyni, „Operetkowy zawrót głowy” w Mazowieckim Teatrze Muzycznym), monodramu operowego „Diva for rent” (premiera: Teatr Polonia, 2011), cyklu programów dla TVP „Co z tą operą”. Członek jury Konkursu Operowego Mezzo TV. Współpracuje z m.in. z Operą Wrocławską, Festiwalem im. Kiepury w Krynicy, Filharmonią Pomorską w Bydgoszczy, Operą Bałtycką w Gdańsku. Wykładowca akademicki (Uniwersytet Gdański, Akademia Muzyczna w Gdańsku). Komentator życia kulturalnego i publicysta. W przeszłości zastępca dyrektora Opery Bałtyckiej, sekretarz literacki Teatru Muzycznego w Gdyni. Laureat trzech edycji Wielkiej Gry z dziedziny opery.
Wywiad przeprowadzony przez Arkadiusza Gancarza ukaże sie także w programie do „Księżniczki czardasza” w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Portal ORFEO publikuje go jako pierwszy.
„Trubadur” Giuseppe Verdiego w interpretacji Barbary Wiśniewskiej będzie opowieścią o tym, jak decyzje poprzednich pokoleń definiują życie współczesnych. Trauma to choroba, która przechodzi z przodków za pomocą słów i czynów. Już w pierwszej scenie poznajemy fragmenty opowieści z przeszłości, która motywuje główne postaci: Hrabiego Lunę oraz trubadura Manrico, a także jego przybraną, jak się okazuje, matkę, Cygankę Azucenę. Kompozytor nie skupia się jednak na wydarzeniu owianym aurą tajemnicy, które rozdzieliło dwóch braci, Hrabiego i Manrico, to raczej historia o tym, do jak tragicznych skutków prowadzi wypełnianie urojonego nakazu zemsty. Czy tak tragiczna opowieść może mieć jakąkolwiek konstruktywną wymowę? Być może to przestroga, że powinniśmy dążyć do zatrzymania toksycznego koła uruchomionego przez przodków?
„Trubadur” to potężne arcydzieło. Muzyczna dramaturgia oparta na ostrych kontrastach oraz błyskotliwość partii wokalnych fascynują publiczność.
Będzie to druga inscenizacja „Trubadura” w Szczecinie. W pierwszej, której premiera miała miejsce w 1994 roku śpiewali Krzysztof Bednarek (partia tytułowa), Barbara Kubiak (Leonora), Jolanta Bibel (Azucena), Włodzimierz Skalski (Hrabia Luna) oraz Bogdan Kurowski (Ferrando). Spektakl, w reżyserii Olgi Iwanowej prowadził Warcisław Kunc.
Teraz w obsadzie znaleźli się: Irakli Murjikneli i Dominik Sutowicz (Manrico), Joanna Tylkowska-Drożdż, Victoria Vatutina (Leonora), Ewa Zeuner (Azucena), Tomasz Łuczak i Bartłomiej Misiuda (Hrabia Luna), a także Janusz Lewandowski i Rafał Pawnuk (Ferrando). Jerzy Wołosiuk, odpowiedzialny za kierownictwo muzyczne, zadyryguje Orkiestrą Opery na Zamku. Usłyszymy dwa chóry: Chór Opery na Zamku oraz Chór Akademicki im. prof. Jana Szyrockiego ZUT w Szczecinie.
Spektakl reżyseruje Barbara Wiśniewska. Magdalena Musiał odpowiada za scenografię i reżyserię świateł, Mateusz Stępniak za kostiumy, Tomasz Jan Wygoda za choreografię oraz Marcin Cecko za dramaturgię.
Premiera odbędzie się 22 kwietnia 2023 roku, w tym sezonie planowane są jeszcze trzy przedstawienia: 23 kwietnia oraz 17 i 18 czerwca.
Koncert „Herrmann | Mykietyn” to powrót oryginalnej formuły, którą przed kilkoma miesiącami krakowskiej publiczności zaproponowała dyrekcja Sinfonietty Cracovii. W listopadzie ubiegłego roku scenę sali koncertowej Filharmonii Krakowskiej dzieliła muzyka Wolfganga Amadeusza Mozarta i Patricka Doyle’a, autora muzyki do „Harry’ego Pottera”. Koncert spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem publiczności, co skłoniło organizatorów do rozwinięcia idei łączenia muzycznych światów.
– Tym razem pokażemy publiczności jak bliskie są sobie światy muzyki filmowej i współczesnej. Nie każdy ma świadomość, że grozę w słynnej mrożącej krew w żyłach scenie pod prysznicem z „Psychozy”, w dużej mierze buduje muzyka, a konkretniej smyczki, współczesne brzmienia, które tym razem będziemy mogli usłyszeć na żywo – mówi Agata Grabowiecka, dyrektorka Sinfonietty Cracovii. – Jednocześnie, w tym samym programie znajdą się utwory koncertowe: żywiołowa „Sinfonietta na smyczki” Bernarda Herrmanna oraz „II koncert wiolonczelowy” Pawła Mykietyna w wykonaniu znakomitego wiolonczelisty Marcina Zdunika.
Obecność na scenie Marcina Zdunika, który w ścisły sposób współpracował z kompozytorem w czasie komponowania „Koncertu”, gwarantuje najwyższy poziom wykonawczy tego niezwykle ciekawego utworu. Sam wiolonczelista opisuje go jako hipnotyzującą historię dźwiękową o niezwykle dynamicznej narracji muzycznej. Kompozycja Pawła Mykietyna trzyma słuchaczy i wykonawców w napięciu od pierwszej do ostatniej nuty, paradoksalnie zostawiając jednak sporo przestrzeni na kontemplację.
Sinfonietta Cracovia wystąpi u boku muzyków Filharmonii Krakowskiej pod batutą jej dyrektora artystycznego, Alexandra Humali. Symfoniczne dźwięki klasycznego świata Hollywood wybrzmią więc z mocą muzyków dwóch orkiestr. Jego dopełnieniem będą elektroniczne efekty wykorzystane w kompozycjach Pawła Mykietyna do filmu Jerzego Skolimowskiego „IO” (Europejska Nagroda Filmowa za najlepszą ścieżkę dźwiękową roku). W programie znajdzie się też muzyka z filmów: „Psychoza”, „Zawrót głowy”, „Północ, północny zachód”, „Marnie” Alfreda Hitchcocka oraz „Obywatel Kane” Orsona Wellesa.
Koncert realizowany jest we współpracy z Filharmonią Krakowską w ramach projektu „Muzyczne Mosty”, łączącego krakowskie instytucje kultury. Projekt „Muzyczne mosty” realizują cztery krakowskie instytucje: Filharmonia Krakowska, Akademia Muzyczna w Krakowie, Capella Cracoviensis i Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena.
„Herrmann | Mykietyn” odbędzie się 18 kwietnia 2023 roku o godz. 19.30 w sali koncertowej Filharmonii Krakowskiej, ul. Zwierzyniecka 1. Wieczór w Filharmonii Krakowskiej poprzedzi spotkanie z kompozytorem prowadzone przez dziennikarzy Magdę Miśkę-Jackowską i Jacka Hawryluka. Bilety na stronie www.filharmoniakrakow.pl oraz w Kasie Filharmonii. Więcej informacji na temat programu: www.sinfonietta.pl.
Koncert pod patronatem medialnym Drugiego Programu Polskiego Radia, Radia Kraków, Radia Kraków Kultura oraz czasopisma „Ekrany”. Realizacja koncertu pod patronatem Polskiego Wydawnictwa Muzycznego w ramach projektu TUTTI.pl promującego wykonawstwo muzyki polskiej. Sinfonietta Cracovia jest instytucją kultury Miasta Krakowa.
Maciej Prus ukończył aktorstwo w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie w 1961 roku oraz Wydział Reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie w 1968 roku. Przez kilka lat związany był z Teatrem Starym w Krakowie, także z Jerzym Grotowskim i jego Teatrem Laboratorium 13 Rzędów w Opolu.
Jego pierwsza reżyserska realizacja to „Pierwszy dzień wolności” Leona Kruczkowskiego w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pracował w teatrach w całej Polsce, m. in.: w Warszawie (Teatr Ateneum, Teatr Dramatyczny, Teatr Narodowy, Teatr Polski), Łodzi (Teatr im. Stefana Jaracza, Teatr Nowy), Teatr Polski w Poznaniu, Teatr Polski we Wrocławiu, czy Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu. Był kierownikiem artystycznym i reżyserem Teatru Muzycznego w Słupsku, a w latach 1980–82 pełnił funkcję kierownika artystycznego Teatru Wybrzeże w Gdańsku. W latach 1990-1993 był dyrektorem artystycznym Teatru Dramatycznego w Warszawie.
Na scenie operowej zadebiutował słynną inscenizacją „Strasznego dworu” w Teatrze Wielkim w Warszawie w 1972 roku. Występowały w niej wielkie gwiazdy: Zdzisława Donat była Hanną, Pola Lipińska Jadwigą, Andrzej Hiolski Miecznikiem, Bernard Ładysz Skołubą. Po raz pierwszy z rolą Cześnikowej mierzyła się wtedy Krystyna Szostek – Radkowa. Dyrygował Jan Krenz, a Bogdan Paprocki śpiewał Stefana po raz 150.
To w jego „Koronacji Poppei” Claudia Monteverdiego wystawionej na scenie im. Emila Młynarskiego w Teatrze Wielkim w 1992 roku śpiewali studenci Wydziału Wokalnego Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie, m. in.: Małgorzata Walewska, Edyta Ciechomska, Agnieszka Zwierko, Alicja Węgorzewska, Krzysztof Kur, Marta Boberska, Dorota Całek, czy Krzysztof Borysiewicz.
Maciej Prus zrealizował na scenie operowej m. in.: „Don Giovanniego”, „Króla Rogera”, „Eugeniusza Oniegina”, „Lukrecję Borgię”, „Fidelia” czy „Falstaffa”, „Tankreda”, „Cyganerię” czy „Potępienie Fausta”. Jedną z jego ostatnich realizacji była polska prapremiera „Tramwaju zwanego pożądaniem” André Previna w Teatrze Wielkim w Łodzi w 2018 roku z wybitną rolą Joanny Woś jako Blanche DuBois.
W roku 2004 na spotkaniu z członkami Ogólnopolskiego Klubu Miłośników Opery „Trubadur” mówił: Na dzieło operowe składają się trzy elementy: inscenizacja (obraz), która jest dziełem reżysera i scenografa, reżyseria, czyli ruch aktorów w tej przestrzeni, i muzyka. Reżyserzy operowi często „odpuszczają” śpiewakom, a przecież nie ma aż tak wielkiej różnicy między reżyserowaniem aktora i śpiewaka.
Dodał też wtedy, że śpiewanie jest piekielnie trudnym zawodem, a opera wspaniałą, piękną sztuką, dlatego nie sądzę, żeby kiedykolwiek miała zniknąć. Może mieć chwile kryzysu, upadku, ale zawsze będzie. Jest to sztuka wyjątkowa!
Najsłynniejszy polski reżyser operowy pracuje przede wszystkim za granicami naszego kraju i regularnie pojawia się na prestiżowych scenach świata, m. in. w Operze Bawarskiej w Monachium czy brukselskim teatrze La Monnaie. W tym sezonie wystawi „Z domu umarłych” Leoša Janáčka w Operze Rzymskiej. Powróci także na Festiwal w Salzburgu, gdzie przygotowywać będzie „Makbeta” Giuseppe Verdiego.
Na stronie Opéra national de Paris czytamy: Krzysztof Warlikowski jest jednym z odnowicieli języka teatralnego w Europie. Swoimi inscenizacjami stworzył nowy kanon interpretacji teatru Szekspira i tragedii greckich. W Operze Paryskiej pojawia się regularnie, a jego inscenizacje często dzielą publiczność, choć twórca ma swoich zagorzałych wyznawców. W lipcu 2021 roku otrzymał Złotego Lwa Biennale di Venezia za całokształt twórczości artystycznej podczas 49. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego w Wenecji.
„Hamlet” to bodajże dziewiąta realizacja Warlikowskiego w Paryżu, po m.in.: „Parsifalu” Ryszarda Wagnera, „Sprawie Makropulos” Leoša Janáčka i „Królu Rogerze” Karola Szymanowskiego. W ubiegłym roku entuzjastycznie przyjęto jego produkcję opery Leonarda Bernsteina „A Quiet Place”, pisaliśmy o tym tutaj.
Kostiumy i scenografię przygotowała Małgorzata Szczęśniak, stała współpracowniczka polskiego reżysera. Duńskiego księcia Hamleta zaśpiewał francuski baryton Ludovic Tézier, a w rolę Ofelii wcieliła się amerykańska sopranistka Lisette Oropesa. Oboje na co dzień współpracują nie tylko z Opéra national de Paris, ale też z nowojorską The Metropolitan Opera i mediolańską Teatro alla Scala. Wystapią także Eve-Maud Hubeaux (Gertruda), Jean Teitgen (Klaudiusz), Clive Bayley (Widmo zmarłego króla), Julien Behr (Laertes), Frédéric Caton (Horacy) i Philippe Rouillon (Poloniusz). W niewielkiej roli Drugiego Grabarza wystąpi polski tenor Maciej Kwaśnikowski.
Przedstawienie prowadził muzycznie Pierre Dumoussaud, młody francuski dyrygent, specjalizujący się we francuskiej i włoskiej operze XIX wieku.
Operowa wersja „Hamleta” Williama Szekspira miała premierę w 1868 roku w Paryżu. Jej autorem jest francuski kompozytor Ambroise Thomas, którego najbardziej znanym dziełem jest „Mignon”. Jego opowieść kończy się inaczej niż u Szekspira, główny bohater nie ginie, ale obejmuje tron Danii.
Spektakl, z polskimi napisami, retransmitowany będzie 13 kwietnia 2023 roku o godz. 18.00 w sieci Multikino. Potrwa około 3 godziny i 40 minut (w tym przerwa), bilety można kupić tutaj.
Półtora roku po prapremierze na Wawelu udało się zrealizować kolejną wersję inscenizacji, dopasowaną do sceny Opery Krakowskiej. Kompozytorka próbuje udowodnić, że Wanda nie była królową, lecz królem, aby podkreślić, że jej władza była większa i niepodzielna. Przypomina mi się od razu Balladyna z dramatu Słowackiego, która była królem, lecz w okrutny sposób wykorzystywała swoją władzę. Wanda z kolei nie sprawia tu wrażenia osoby silnej, zdecydowanej. Wykonuje pewne gesty wobec ludu, które pokazują, że jest szanowana i dobra, jednak czasem snuje się po scenie jak nimfa, więc nie ma w niej siły, jaką powinien pokazać król, zwłaszcza w obliczu zagrożenia suwerenności ze strony Germanów. Czyni to dopiero w finale.
Scenografia i reżyseria świateł Waldemara Zawodzińskiego sugeruje, że jesteśmy w wawelskiej krypcie, gdzie stajemy się świadkami misteryjnego obrzędu. Inspiracją był dla artysty Wawel, ale także Stanisław Wyspiański ze swoją „Legendą” (dramatem o Wandzie i Kraku) oraz „Akropolis”, w którym akcja toczy się na Wawelu w Noc Zmartwychwstania, gdy ożywają posągi oraz biblijne i mitologiczne postacie z gobelinów. W centralnym miejscu scenografii, na szczycie schodów znajduje się wielki trójkąt. W starożytności był to symbol światła, a wiara chrześcijańska uznała go za symbol trój-jedynego Boga czyli Trójcy Świętej. Symboliczne jest też użycie koloru fioletowego w finale, który stał się w historii europejskiej kultury symbolem władzy królewskiej i kościelnej oraz kojarzy się z męką Chrystusa.
Od pierwszej sceny ma się wrażenie, że wbrew tytułowi bohaterem głównym opery Nazarowej jest Grodny, a nie Wanda. Kompozytorka słusznie zachwyciła się tym, że Tomasz Konieczny zgodził się wystąpić w jej operze i skomponowała dla tej postaci świetną partię (w kolejnych spektaklach są w obsadzie: Szymon Kobyliński i Sebastian Marszałowicz). Kiedy tylko Grodny pojawia się na scenie, to on na niej króluje, a inne postacie stają się drugoplanowe, łącznie z tytułową Wandą.
Bardzo dobry jest bohater zbiorowy – czyli tłum Lechitów (chór przygotowany przez Janusza Wierzgacza). Reżyser Waldemar Zawodziński razem z niezawodną i wspaniałą Janiną Niesobską (choreografia i ruch sceniczny) sprawił, że chór operowy nie stoi jak słup soli, lecz przez cały czas ma zadania aktorskie. Grodny śpiewa do ludu o tym, że Wanda stała się melancholijna. Można więc uznać, że to on musi przejąć stery. Postacią, która zwraca na siebie uwagę swoim zachowaniem, jest Panna – dwórka Wandy (w tej partii widziałem Paulę Maciołek, w drugiej obsadzie wystąpiła Zuzanna Caban). To postać, sprawiająca wrażenie osoby pełnej energii, okazującej swoje emocje radości, złości, zniecierpliwienia w sposób szczery i wyrazisty. Wreszcie widzimy Wandę, która zachowuje się tak, jakby uszła z niej siła witalna. Jej biała suknia przypomina nocną koszulę, jakby głównie spędzała czas leżąc w łóżku.
Kolejna scena przedstawia koczowisko germańskie pod Wawelem. To najbardziej widowiskowy fragment spektaklu ze znakomitym układem baletowym Janiny Niesobskiej i pięknymi kostiumami, zaprojektowanymi ekstrawagancko i fantastycznie przez Marię Balcerek. Balet ma tu pole do popisu. Zwłaszcza niesamowite wrażenie robią czterej soliści baletu. Przypomniały mi się cztery żywioły z opery Rafała Janiaka „Człowiek z Manufaktury”, którą miałem przyjemność realizować w Teatrze Wielkim w Łodzi z tą samą sprawdzoną ekipą: reżyserem Waldemarem Zawodzińskim i dwiema wspomnianymi wyżej paniami w tandemie. Wtedy też zawsze po tym „numerze” były wielkie brawa publiczności. Wodzem Germanów jest Rytyger (Andrzej Lampert, w drugiej obsadzie Pavlo Tolstoy). Pięknie ubrany w skórzane szaty i płaszcz, śpiewa o ukochanej Wandzie. Odniosłem wrażenie, że partia Rytygera nie jest dokładnie skomponowana na głos Lamperta, który siłuje się z nią chwilami. Nazarowa postawiła bardzo wysoko poprzeczkę i nie jest łaskawa dla śpiewaków. Lampert był trochę zanadto zestresowany, a ma przecież ogromne doświadczenie. Skupił się na wykonaniu trudnej wokalnie partii i za mało pokazał swojego aktorskiego talentu, który pewnie zaprezentuje w kolejnych spektaklach.
Wanda cierpi z powodu miłości do wroga Lechitów – Rytygera. Wcielająca się w tę postać Wanda Franek robi, co może, ale chwilami nie jest w stanie z odpowiednią siłą zaśpiewać zbyt niskich jak na jej możliwości głosowe dźwięków. Nazarowa napisała tę partię właściwie dla kontraltu, ale widocznie nie udało się zaprosić odpowiedniej śpiewaczki. Można było delikatnie zmienić coś w partyturze, skoro pojawił się taki problem i niskie dźwięki przypominały chwilami sceniczny szept. Słyszałem, że kilka artystek odmówiło zaśpiewania tej partii po przejrzeniu nut. Jednak w przypadku muzyki współczesnej nie jest to sprawa odosobniona. W drugiej obsadzie partię tytułową wykonuje Elżbieta Wróblewska.
Wspaniała jest scena finałowa opery, w której znowu króluje Grodny. Świetnie wpisał się w tę ludowo-mityczną scenerię zarówno chór dorosłych, jak również chór dziecięcy. Pojawia się też w inscenizacji Zawodzińskiego postać Starca, który przypomina Tyrezjasza z greckiej mitologii – ślepego wieszcza, który żył kilka razy dłużej od zwykłych ludzi, znał mowę ptaków i potrafił przewidywać przyszłość. Wanda nagle po raz pierwszy w spektaklu się uśmiecha, ale jest to coś w rodzaju objawienia, mistycznego olśnienia. Obraz jej symbolicznej śmierci przywołuje nieodparte skojarzenie z wizerunkiem Piety utrwalonym w malarstwie i rzeźbie – martwy Chrystus leży na kolanach opłakującej go Matki. Tu Wanda, kładąca się na kolanach kobiet (może Marii Magdaleny, Marii Jakubowej i Marii Salome?) kojarzy się ze zmarłym Chrystusem. Czyni więc ofiarę z siebie, aby ratować swój lud.
Muzyka Joanny Wnuk-Nazarowej jest znakomicie zorkiestrowana, więc słucha się jej z ogromną przyjemnością. Utwór jest wspaniały w odbiorze, jednak został naszpikowany sporymi trudnościami wykonawczymi. Kompozytorka tak opisała swoją pracę nad operą w rozmowie z Beatą Bolesławską-Lewandowską: Cała opera napisana jest językiem atonalnym, gdzieniegdzie stosuję nawet technikę dodekafoniczną, ale w sposób nietypowy – chodziło mi o to, by wykorzystać wszystkie dwanaście trójdźwięków molowych. Te akordy są zawsze „zabrudzone” dysonansami, durowych w ogóle nie używam, często stosuję akordy zwiększone, zmniejszonych unikam. Piony akordowe są często podporą dla głosu solowego. Partie solowe wymagają umiejętności śpiewania interwałami dysonansowymi, większość melodii opada w dół podobnie jak w skalach starogreckich.
Orkiestra Opery Krakowskiej pod batutą Michała Klauzy brzmi w tym spektaklu jako orkiestra radiowa. Brawa należą się także chórowi i Tomaszowi Koniecznemu, któremu partia Grodnego nie sprawiła żadnej trudności. W jego głosie i postawie cały czas czuje się pewność, siłę i precyzję, a równocześnie świadomość, że jest w tym spektaklu jak mistrz ceremonii – to on tutaj ustala zasady od początku do końca. Jest również znakomity od strony aktorskiej. Jego olbrzymie doświadczenie w kreowaniu silnych bohaterów w operach Wagnera przyniosło odpowiednie efekty. Wanda staje się cieniem, jest jak romantyczna nierealna postać z „Ballad i romansów” Mickiewicza (widmo, duch). Jej śmierć nie porusza, ponieważ nie ma w niej silnych emocji, jakie są potrzebne w operze. Melancholia słabo się tu broni.
Nazarowa sięgnęła po misterium Cypriana Kamila Norwida i sama z niego ułożyła libretto, choć skromnie napisała, że dokonała po prostu wyboru i układu tekstu. Wprowadziła różne zmiany, zredukowała ilość bohaterów misterium do zaledwie kilku postaci, ale bardzo dobrze wykorzystała różne ważne kwestie, wkładając je w usta artystów chóru. Dokonała więc adaptacji utworu literackiego. Kompozytorka jest znana ze swojej wielkiej miłości nie tylko do muzyki, ale także do poezji. Wiele wierszy potrafi recytować z pamięci. Norwid jest jej bliski pewnie z powodu swojej niejednoznaczności i historiozofii. Sięgnął do mitycznej opowieści o Wandzie, która musiała wybrać między miłością do wroga Lechitów a swoim obowiązkiem władczyni, kochającej lud Lechitów. Sama siebie skazała na śmierć. Poeta łączy pogańskie zwyczaje z chrześcijańskimi symbolami i przywołaniem ofiary Chrystusa. Wanda ocaliła lud, ponieważ Rytyger po stracie ukochanej kobiety postanawia wyruszyć „na Rzym”. Cierpi, gdyż naprawdę kochał Wandę.
Czy ta opera będzie mieć powodzenie? Przede wszystkim powinno się wreszcie zmienić w naszym kraju powszechne nastawienie do muzyki współczesnej jako czegoś trudnego. To jest określenie, powtarzane przez wielu dorosłych. Jeśli teatry operowe w Polsce będą wystawiały częściej dzieła współczesne, utwory te wejdą wreszcie do kanonu, podobnie jak dzieje się w teatrach dramatycznych, gdzie obecnie wystawia się ogromną ilość współczesnych sztuk. Powinno się też zwracać większą uwagę na odpowiednią edukację muzyczną dzieci i młodzieży. Dla młodych ludzi muzyka jest w odbiorze ciekawa albo nudna, a nie łatwa czy trudna. To również wyzwanie dla nowego dyrektora Opery Krakowskiej, prof. Piotra Sułkowskiego.
Nieustannie oblegana przez turystów czeska Praga to, oprócz przepięknej Starówki i Hradczan, również tętniący życiem kulturalny ośrodek. W mieście znajduje się kilka sal koncertowych (w tym słynne Rudolfinum, siedziba Czeskiej Filharmonii) i wiele teatrów.
Funkcję sceny operowej i baletowej pełni Teatr Narodowy (Národní divadlo), w skład którego wchodzą aż cztery sceny. Niemal codziennie grane są na nich spektakle (również dramatyczne), a także wykonywane koncerty. Repertuar konstruowany jest tak, że spektakle często wystawiane są równolegle na kilku z nich, w tym samym czasie, zatem niekiedy widz jednego wieczoru ma do wyboru więcej niż jeden spektakl i tym sposobem podczas pobytu w mieście nie sposób się nudzić.
Najstarszy, znajdujący się na Starówce Teatr Stanowy (Stavovské divadlo) działa nieprzerwanie od 1783 roku. To w nim miały miejsce prapremiery „Don Giovanniego” i „La clemenza di Tito” Wolfganga Amadeusza Mozarta. Nad brzegiem Wełtawy swoje siedziby mają Nowa Scena (Nová scena, najmłodszy z teatrów) i Teatr Narodowy (Národní divadlo). W sąsiedztwie Muzeum Narodowego i placu Wacława znajduje się zaś Opera Państwowa (Státní opera).
W ostatnich dwóch teatrach miałem okazję obejrzeć kolejno 25 marca „Turandot” i dzień wcześniej, 24 marca, „Aidę”. W obu spektaklach w tytułowych rolach wystąpiły pochodzące z Polski śpiewaczki – w rolę etiopskiej niewolnicy wcieliła się Ewa Płonka, zimnokrwistą chińską księżniczką była zaś Ewa Vesin.
Co ciekawe, polscy artyści są, przynajmniej w ostatnich sezonach, dosyć często zapraszani do występów w czeskiej stolicy. Warto tutaj wspomnieć chociażby występ Piotra Beczały w roli Księcia w „Rusałce” Antonína Dvořáka w lutym 2017 roku. Spektaklami czeskiej opery narodowej w stolicy kraju zadyrygował także Polak, Łukasz Borowicz, co można uznać za niezwykłe wyróżnienie. Wśród innych polskich artystów-śpiewaków wymienić można także między innymi Agnieszkę Rehlis (Amneris w „Aidzie”), Łukasza Golińskiego (tytułowy Król Roger w dziele Karola Szymanowskiego, Giorgio Germont w „Traviacie” i „Escamillo” w Carmen), a także Ewę Vesin i Krzysztofa Szumańskiego (jako Floria Tosca i Baron Scarpia w operze Pucciniego). Od sezonu 2017/2018 dyrektorem artystycznym Czeskiego Baletu Narodowego jest polski tancerz i pedagog baletowy, Filip Barankiewicz.
Pierwszym ze spektakli, które obejrzałem, była „Aida” Giuseppe Verdiego w Operze Państwowej (Státní opera). Spektakl w reżyserii chorwackiego, nieżyjącego już egiptologa Petara Selema i w scenografii egipskiego malarza Hafiza Abdela Farghaliego miał swoją premierę w 1994 roku i jest zupełnie klasyczny. Niektórych mierzić mogą rozbudowane sceny zbiorowe z nieco sztampową choreografią czy też trącące myszką scenografie i kostiumy, w mojej opinii jednak tradycyjne wystawienie pozwala skupić się na przekazywanych przez śpiewaków emocjach i wybornej muzyce.
W rolę tytułowej bohaterki wcieliła się Ewa Płonka, której kreację niewątpliwie trzeba zaliczyć do kolejnych sukcesów artystki, pomimo ogłoszonej na chwilę przed podniesieniem kurtyny niedyspozycji. Stworzona przez nią postać zawierała w sobie całą paletę barw w głosie i emocji w aktorstwie, od smutku i rozpaczy aż po niepokój i strach, a wyjątkową energię miały przede wszystkim jej konfrontacje z Amneris i Amonasrem. Płonka znakomicie posługuje się subtelnym, eterycznym dolce piano, zaś złocisty w barwie głos zachwyca doskonałym niuansowaniem frazy i dynamiki oraz elegancko prowadzonym legato.
Występujący w roli Radamesa Ukrainiec Denys Pivnitskyi śpiewa donośnym, wybijającym się w scenach zbiorowych tenorem i potrafi wiarygodnie przekazywać nim emocje, lecz w mojej opinii powinien on zadbać o wyrównanie emisji i większą precyzję wykonania. Rosjanka Maria Ermolaeva (Amneris) zaprezentowała mezzosopran o ciemnym zabarwieniu, mądrze wykorzystywany w dole skali. Jej sceniczne umiejętności uwypukliły się w duecie z Radamesem i słynnej scenie sądu z IV aktu, gdzie artystka oprócz mnogości emocji zaprezentowała sprawne operowanie rejestrami.
Mocnym akcentem w obsadzie był występ Nikoloza Lagvilavy w roli Amonasra. Artysta dysponuje mięsistym, ciemnym barytonem verdiowskim, być może nieco mało subtelnie używanym, za to doskonale charakteryzującym postać, z dużą swobodą w górnym rejestrze i bez problemu przebijającym się przez ogrom orkiestracji. Zdeněk Plech plastycznym i klarownym basem wyraźnie zaznaczył swoją obecność w roli arcykapłana Ramfisa, jednak młody bas Jan Hnyk jako Faraon powinien jeszcze popracować nad dbałością o intonację i nad jakością brzmienia.
Znany warszawskiej publiczności ukraiński dyrygent Andriy Yurkevych (obecnie dyrektor muzyczny Státní opera) zwykle narzucał wykonawcom dość szybkie tempa, mimo to w orkiestrze nie zabrakło kantylen i odpowiedniego wyrażania uczuć (zwłaszcza w poprzedzającym operę preludium).
Kolejnego dnia w Národní divadlo obejrzałem „Turandot”, ostatnią, nieukończoną operę Giacoma Pucciniego. Premiera spektaklu (w reżyserii i scenografii Zuzany Gilhuus) miała miejsce w styczniu 2020 roku. Inscenizacja utrzymana jest w odcieniach czerni i bieli, nie sposób znaleźć w niej większych odwołań do legendarnego Pekinu, co – w tym przypadku – uważam, że przenosi opowiadaną historię w inny wymiar i faktycznie nadaje jej bardziej uniwersalny charakter. Podstawę scenografii w każdym z aktów stanowi biały, unoszący się nad całą długością sceny pomost.
W I akcie tuż pod nim, na obniżonej scenie znajduje się chór – to z niego wyłaniają się Liu z Timurem. Tworzy to złudzenie „żywego morza ludzi”, które bezskutecznie próbują ujarzmić strażnicy Zakazanego Pałacu. W II akcie pomost ten prowadzi w górę, aż do podnóża cesarskiego tronu. Sam Cesarz został zaś umieszczony na wysokości kilku metrów, na tle dużego białego słońca (jako aluzji do treści libretta, Kalaf przecież zwróci się do niego „Figlio del cielo” („Synu Niebios”/ „Synu Słońca”), ubrany jest w długą, kilkumetrową białą szatę, z pomiędzy której połów „wynurzy się” Turandot.
Między głównymi protagonistami brakowało mi trochę bardziej angażującej interakcji, miłym zaskoczeniem okazało się jednak zabawne poprowadzenie narracji w „solowej” scenie Pinga, Panga i Ponga, którzy z pomalowanymi na biało twarzami, w szafirowo-czarnych kostiumach i wymyślnych nakryciach głowy wyglądali niczym przybysze z innej planety. Na początku II aktu we trzech wychodzą na pustą scenę z jednej z zapadni i podczas ich kilkunastominutowego uroczego tercetu z licznymi gagami nie sposób się nudzić.
W owianej legendarną trudnością tytułowej roli wystąpiła Ewa Vesin, władająca nośnym, gęstym i ostrym sopranem spinto; barwę głosu łagodzi jednak we frazach, które tego interpretacyjnie wymagają. Artystka poszczycić się może efektowną, precyzyjnie trafianą niczym szpilkami górą skali. Przeszywająco w jej wykonaniu zabrzmiała strofa „Quel grido e quel la morte!” („Ten krzyk i ta śmierć!”) na półmetku wielkiego monologu „In questa Reggia” z II aktu.
W roli Księcia Kalafa został obsadzony SeokJong Baek, znakomity młody południowokoreański śpiewak, który dopiero od niespełna dwóch lat występuje w tenorowym repertuarze (wcześniej był barytonem), ale już ma za sobą sukcesy w lodyńskiej Covent Garden i zaplanowany na przyszły sezon debiut w The Metropolitan Opera. Dysponuje on doskonale skoncentrowanym, mocnym, ciemnym w barwie i wyrównanym w brzmieniu tenorem o bezsiłowej emisji, znakomitym oddechu i swobodzie górnego rejestru.
Niestety wokalnymi umiejętnościami od dwójki głównych bohaterów odbiegała Alžběta Poláčková jako Liu, o znacznie rozwibrowanym, wręcz „prześpiewanym” sopranie, problemach z oddechem i z pamięciową wpadką (brak „Signore! Andiam lontano!”). Nieco lepiej wypadł akt III, z ariami „Tanto amore segreto” i „Tu che di gel sei cinta”, jednak jej występu zdecydowanie nie można zaliczyć do udanych.
Lepiej wypadli natomiast soliści drugoplanowi. František Zahradníček w roli Timura dobrze nakreślił postać starego ślepego króla Tatarów, zwłaszcza przejmująco zabrzmiał opłakując martwą Liu. Z należytym patosem śpiewali Jan Ježek jako Cesarz Altoum i Roman Vocel jako Mandaryn. Podobali się również, tworzący zgrany i zabawny tercet buffo, obiecujący baryton Jiří Hájek jako wielki kanclerz Ping, nieco matowo brzmiący Jaroslav Březina jako ochmistrz dworu Pang i spieltenor Josef Moravec jako kuchmistrz Pong.
Niestety dyrygujący spektaklem Christopher Ward, choć wydobył z orkiestry ekspresję i kolorystykę partytury, to często narzucał wykonawcom zbyt szybkie, a w niektórych scenach wręcz awykonalne tempa, tracąc przy tym synchronizację orkiestronu ze sceną. Znakomicie za to śpiewał chór.
Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie, aby zapewnić Tobie najlepsze wrażenia, zapamiętując Twoje preferencje i powtarzające się wizyty. Klikając „Akceptuj wszystko”, wyrażasz zgodę na użycie WSZYSTKICH plików cookie. Możesz jednak odwiedzić „Ustawienia plików cookie”, aby wyrazić kontrolowaną zgodę.
This website uses cookies to improve your experience while you navigate through the website. Out of these, the cookies that are categorized as necessary are stored on your browser as they are essential for the working of basic functionalities of the website. We also use third-party cookies that help us analyze and understand how you use this website. These cookies will be stored in your browser only with your consent. You also have the option to opt-out of these cookies. But opting out of some of these cookies may affect your browsing experience.
Funkcjonalne pliki cookie pomagają w wykonywaniu pewnych funkcji, takich jak udostępnianie zawartości witryny na platformach mediów społecznościowych, zbieranie informacji zwrotnych i inne funkcje stron trzecich.
Wydajnościowe pliki cookie służą do zrozumienia i analizy kluczowych wskaźników wydajności witryny, co pomaga zapewnić lepsze wrażenia użytkownika dla odwiedzających.
Analityczne pliki cookie służą do zrozumienia, w jaki sposób odwiedzający wchodzą w interakcję ze stroną internetową. Te pliki cookie pomagają dostarczać informacje o wskaźnikach liczby odwiedzających, współczynniku odrzuceń, źródle ruchu itp.
Reklamowe pliki cookie służą do dostarczania odwiedzającym odpowiednich reklam i kampanii marketingowych. Te pliki cookie śledzą odwiedzających w witrynach i zbierają informacje w celu dostarczania dostosowanych reklam.
Niezbędne pliki cookie są absolutnie niezbędne do prawidłowego funkcjonowania witryny. Te pliki cookie zapewniają anonimowe działanie podstawowych funkcji i zabezpieczeń witryny.